"Milsza mi niebezpieczna wolność, niż bezpieczna niewola" Rafał Leszczyński XVI Wiek
 

  

    

 

 

 

 

Poniższy tekst pochodzi z 51 numeru Kwartalnika "Karta" i zostaje tutaj udostępniony bez żadnych skrótów ani poprawek.

Emil

 

  KRYSTYNA BARCHAŃSKA
   

Relacja Krystyny Barchańskiej dotarła do nas za pośrednictwem Izabeli Górnickiej-Zdziech, która przygotowała tekst w 2003 roku. Próbowaliśmy wtedy skontaktować się z rodziną i znajomymi Emila Barchańskiego, szukaliśmy dokumentów w Instytutcie Pamięci Narodowej — bezskutecznie. Dzisiaj, 25 lat od Jego śmierci, wracamy do tej nie publikowanej dotąd opowieści — teraz nieco pełniejszej. Dzięki pomocy Krystyny Barchańskiej, Haliny Katarzyńskiej, Ligii Urniaż-Grabowskiej i Tomasza Sokolewicza mogliśmy uściślić niektó-re jej elementy. (Red.)

 

   

W 1980 roku byłam młodą matką. Miałam 36 lat, a mój syn Emil dopiero 15. W sierpniu 1980 całą rodziną pojechaliśmy na wakacje na Wybrzeże. Tam pierwszy raz usłyszeliśmy, że coś się dzieje w Stoczni Gdańskiej, a po powrocie do Warszawy dowiedzieliśmy się z telewizji o podpisaniu Porozumień.

W roku szkolnym 1980/81 Emil rozpoczął naukę w XI Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Reja w Warszawie. Ku mojemu zaskoczeniu, prezentował bardzo radykalną postawę ideową. Mówił, że nie akceptuje ustroju fałszywego socjalizmu. W rozmowach z synem jesienią 1981 zorientowałam się, że jest pod wpływem swojej szkolnej wychowawczyni, polonistki Zofii Bujalskiej, która była aktywną działaczką nauczycielskiej „Solidarności”. Syn przynosił ze szkoły wiele informacji na temat nowo powstałego Związku. Czasami wiedział więcej ode mnie i od męża, chociaż my też mieliśmy kontakt z ludźmi zaangażowanymi w działalność opozycyjną.

Emil nagle stał się w pełni zaangażowanym politycznie młodym człowiekiem. Miał już wśród swoich znajomych i przyjaciół takich, z którymi spotykał się wyłącznie w celu dyskutowania o sytuacji w kraju. Późną jesienią 1981 razem z kolegami ze szkoły — między innymi z Leszkiem Czajkowskim, utalentowanym klasowym poetą i satyrykiem — założyli kabaret „Wywrotowiec” oraz zaczęli redagować pismo satyryczno-polityczne „Kabel”.

Obserwowałam to wszystko z nieustającym zdziwieniem, a nawet zdumieniem, ponieważ na moich oczach syn niezwykle szybko dojrzewał, stawał się młodym patriotą. Widząc, jak Emil się angażuje, próbowałam z nim rozmawiać, powodowana matczynym lękiem. To naturalne, że bałam się o jedyne dziecko. Niepokoiłam się, że jego działalność może się źle skończyć. Pamiętam szczególnie jedną dyskusję, kiedy przywołał nazwiska Tomasza Zana i Adama Mickiewicza, mówił o filaretach i filomatach, o kibitkach wysyłanych na Sybir. Odniosłam wtedy wrażenie, że on gotów jest już teraz wsiąść do takiej kibitki i pojechać za swoje ideały na najdalszy Sybir...

Wszystkie próby przekonania go, by ograniczył swoje zaangażowanie, zawiodły. Podczas którejś z naszych rozmów Emil powiedział: „Mamo, ty i tata należycie do pokolenia przestraszonych. Was już przestraszyli, a mnie jeszcze nie zdążyli. Ja się ich nie boję. Nie będę żył na kolanach. Umrę stojąc”. Gotów był na wszystko, był nieustępliwy, prezentował typowo młodzieńczy idealizm. A ja ciągle miałam nadzieję, że z tego wyrośnie.

W 1981 roku Emil intuicyjnie wyczuwał, że panujący ustrój się kończy i że warto zawalczyć o przyspieszenie przełomu. „Mamo — mówił — to ich ostatnie podrygi. Oni się już kończą. Nie widzisz, jaką mają zadyszkę?” Miał do komunistów pretensje o tępienie wiary w Boga, o zniszczenie wartości chrześcijańskich w sercach i umysłach wielu jego kolegów.

Syn zetknął się w tym czasie z Ruchem Młodej Polski, na którego czele stał młodziutki wtedy Aleksander Hall. Przewodniczącym samorządu szkolnego w Liceum im. Reja był wówczas Tomek Sokolewicz, uczeń trzeciej klasy, inteligentny, wrażliwy chłopak, bardzo zaangażowany w działalność opozycyjną; i jak głosiły szkolne plotki — związany z Ruchem Młodej Polski. Sokolewicz często rozmawiał z Emilem, dyskutowali na przerwach o polityce.

Dzięki Tomkowi oraz Grzesiowi Ziemniakowi, koledze z klasy, zaangażowanemu w kolportaż nielegalnych książek, Emil zetknął się z wydawnictwami podziemia. Zaczął przynosić do domu broszury, ulotki, książki. Czytał je zawzięcie, a ja i mój mąż razem z nim. Ich treść miała wpływ także na nas, ale nadal staraliśmy się powściągać entuzjazm syna.

Nastał 13 grudnia 1981. Niektórzy z naszych przyjaciół zostali internowani. Syn musiał bardzo szybko pozbyć się nakładu „Kabla”, który był jednoznaczny w wymowie politycznej. Bardzo pomocny okazał się wtedy dyrektor szkoły, Witold Kaliński, który najpierw dał uczniom wolną rękę w tworzeniu pisma, a potem pomógł je ukryć. Zagrożenie było duże także dla grona pedagogicznego, z Zofią Bujalską na czele.

W styczniu 1982 syn miał szesnaście i pół roku. Oprócz kolegów ze szkoły, zaprzyjaźniony był z kilkoma chłopcami ze Starego Miasta, także ze wspaniałym Arturem Nieszczerzewiczem, pseudonim „Szczurek”. Emil często go odwiedzał w mieszkaniu przy ulicy Bugaj (my mieszkaliśmy na Bonifraterskiej). Odbywały się tam różne spotkania, niekoniecznie polityczne — syn intensywnie uczestniczył we wszystkich. Szybko zorientowałam się, że Artur mu imponuje. Był o rok starszy i mieszkał sam, bez rodziców. Emil mówił o nim: „Mamo, to wspaniały chłopak. Nikt nie każe mu się uczyć, a on uczy się sam dla siebie. Nie dla rodziców, których tak naprawdę chyba niewiele obchodzi. Przecież zostawili go samego w tym mieszkaniu...”.

Emil zaprzyjaźnił się w tym czasie także z Szymonem Pochwalskim i Krzysztofem Kownasem. Obaj — starsi od niego o prawie dwa lata — byli uczniami szkoły wieczorowej. Mieszkali niedaleko nas, przy ulicy Wałowej. Syn poznał także Krystynę Pochwalską, mamę Szymona, która — jak mi Emil opowiadał — działała wówczas bardzo aktywnie w Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, powstałym przy warszawskim kościele św. Marcina na ulicy Piwnej, organizując między innymi kolonie i obozy dla dzieci osób internowanych w Białołęce.

Krystyna Pochwalska to wielka indywidualność, bardzo ciekawy człowiek. Młodzi ludzie, którzy spotykali się w jej mieszkaniu na Wałowej, mówili na nią Ciotka Kryśka. Zrobiła na Emilu wielkie wrażenie. Do Ciotki Kryśki biegał wówczas nieustannie i tam spotykał się z innymi młodymi ludźmi, zaangażowanymi w większym lub mniejszym stopniu w działalność opozycyjną. Wszyscy oni byli szalenie pewni swoich racji i w ich przekonaniu mocno zakonspirowani.

W tym czasie nie miałam okazji osobiście poznać Krystyny Pochwalskiej, ale poznałam jej syna, który zaczął nas dość często odwiedzać. Emil był nim zachwycony. Mówił: „Mamo, Szymon to najfajniejszy chłopak, jakiego udało mi się w życiu poznać. A żebyś wiedziała, jaka fajna jest jego matka, Ciotka Kryśka”.

Emil był bardzo zdyscyplinowany. Nigdy nie wychodził późno, szczególnie odkąd po wprowadzeniu stanu wojennego ogłoszono godzinę milicyjną (po godzinie 20.00 nieletnim nie wolno było przebywać na ulicy). Syn ściśle trzymał się tych rozporządzeń. Nie narażał mnie na niepotrzebny niepokój.

Na początku 1982 roku szkolne życie Emila, na które oprócz nauki składały się roznoszenie bibuły i kolportaż książek, stało się jeszcze bardziej intensywne. Moje protesty nadal jednak spotykały się z taką samą reakcją. Mówił, że inaczej się nie da, a w stanie wojennym tym bardziej trzeba się bronić i protestować, nie wolno dać się zastraszyć. Zamknął mi tym usta, gdyż uświadomiłam sobie, że ma rację. Rzeczywiście, powodem moich reakcji był strach. Bałam się.

10 lutego 1982 późnym popołudniem syn wpadł do domu razem z Arturem Nieszczerzewiczem. Obaj byli bardzo podnieceni, choć próbowali to ukryć. Trudno jednak było nie zauważyć, iż coś się stało. Musiałam się dowiedzieć, o co chodzi. Syn powiedział mi w wielkiej tajemnicy, że odważyli się zrobić zamach na pomnik Feliksa Dzierżyńskiego. Pomnik ten stał na ówczesnym placu Dzierżyńskiego, tuż pod nosem milicji, obok Pałacu Mostowskich, siedziby Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. Akcja odbyła się o godzinie 16.00. Pięciu chłopców oblało pomnik farbą, a następnie go podpaliło, doszczętnie niszcząc tablicę upamiętniającą „wielkie zasługi” towarzysza Dzierżyńskiego dla Polski. Chłopcy zaraz po akcji szybko się rozbiegli. Reakcja milicji była natychmiastowa i niestety jednego z nich, Marka Marciniaka, złapano.

Pierwszy raz zetknęłam się wtedy z nazwiskiem tego chłopca. Nie był ze Starego Miasta ani z Wałowej, nie chodził także do szkoły Emila. Syn, aby mnie uspokoić, powiedział, że Artur Nieszczerzewicz rzekomo poznał go w kolejce po lody, a następnie zwerbował do akcji, bo brakowało im jednej osoby. Podobno Marek aż palił się do konspiracji. Pojawiło się pytanie, czy może ich wydać. Emil i Artur uspokajali mnie, że zna tylko ich pseudonimy. Dzisiaj wiem — tak było. Wtedy jednak obawialiśmy się, iż przez niego dotrą do syna i pozostałych chłopców.

Na drugi albo trzeci dzień po zdarzeniu „Trybuna Ludu” zamieściła notatkę o chuligańskim napadzie na pomnik oraz nieprawdziwą informację, że sprawcy zostali aresztowani.

Na Wałowej w tym czasie wrzało. Do domu Krystyny Pochwalskiej przychodziła duża grupa młodych ludzi z różnych warszawskich szkół... Niestety, syn nie dotrzymał konspiracyjnych zasad. Zwierzył się Szymonowi, że brał udział w akcji na pomnik Dzierżyńskiego i że została ona zorganizowana z inicjatywy chłopców ze Starego Miasta, związanych z Arturem Nieszczerzewiczem.

Leżał mi na sercu los Marka Marciniaka. Pytałam syna, czy wie, gdzie Marek mieszka i jak skontaktować się z jego rodziną. Niestety, nie wiedział. Marek stał się ofiarą, zapłacił za pomysł kilku odważnych chłopców. Dopiero na jego rozprawie dowiedziałam się, że był uczniem czwartej klasy licealnej i właśnie w tym roku zdawałby maturę. Niestety, jako pełnoletni podlegał dekretom stanu wojennego, czyli w tym przypadku stawał przed doraźnym trybunałem wojskowym. Miał zatem zostać osądzony w trybie przyspieszonym. Milicja wolała traktować ten czyn jako wybryk chuligański, ale dla esbecji był to akt polityczny. Trudno im było znieść fakt, że akcja chłopców była wyjątkowo udana. Głównym celem esbeków stało się znalezienie kogoś, kto był „mózgiem” akcji na pomnik.

Ci spośród kolegów Emila, którzy wzięli udział w akcji i szczęśliwie uciekli, byli bardzo dumni z siebie. Nie było wśród nich przywódcy, osoby biorącej odpowiedzialność za cały plan. Wymyślili to wspólnie. Nie umiem powiedzieć, na ile czuli się odpowiedzialni za los Marka. Odbyłam rozmowę z synem na ten temat. Powiedział wtedy: „Mamo, przecież każdy z nas ryzykował. Wszyscy jesteśmy dorośli i świadomi. To ja mogłem tam teraz siedzieć. Mogłem siedzieć razem z nim albo sam”.

1 marca 1982 rano, około godziny 9.00, do moich drzwi ktoś zadzwonił. Przede mną stał chłopiec, którego widziałam po raz pierwszy. Przedstawił się, że jest od Ciotki Kryśki z Wałowej i nazywa się Krzysztof Kownas. Powiedział, że przychodzi, aby w imieniu Emila zawiadomić, iż nie ma go w szkole, bo poszedł „na robotę” i będzie w domu dopiero za trzy dni.

Byłam w szoku, wściekła. Tego się nie spodziewałam. Miałam wielki żal do syna, że postawił mnie w takiej sytuacji. Próbowałam dowiedzieć się od Krzysztofa, co to za „robota” i kto ją zlecił. Okazało się, że Emil poszedł tam za niego; był z Szymonem Pochwalskim. To mnie trochę uspokoiło. „Robota” okazała się drukowaniem broszury Adama Michnika Będę krzyczał. Krzysztof prosił, abym spokojnie czekała i nie denerwowała się, ponieważ najdalej za trzy dni Emil wróci do domu. Ponadto mieszkanie, w którym drukowali książkę, jest ściśle zakonspirowane, a chłopcom przez te dwa–trzy dni ktoś będzie przynosić jedzenie. „Krzywda mu się nie stanie — zapewnił mnie Krzyś i dodał — a to jest telefon kontaktowy, w razie gdyby jednak coś się wydarzyło...” Był to telefon do Krystyny Pochwalskiej.

Przeczekałam pierwszy dzień, przeżyłam jakoś drugi. Następnego dnia, czyli 3 marca, poszłam po pracy do mojej cioci, chcąc prosić ją o radę i pomoc. Byłam zrozpaczona. Bałam się o syna.

W domu tego dnia był tylko mąż. Po południu wpadło do mieszkania kilku panów z nakazem rewizji. Przeszukali wszystko. Mąż dowiedział się od nich, że Emil został aresztowany i jest w Pałacu Mostowskich. Zaraz po rewizji mąż przyjechał po mnie i natychmiast tam pojechaliśmy. Powiedziano nam, że nazwiska syna nie ma w rejestrze zatrzymanych. Pomyślałam, że skoro nie jest pełnoletni, a dekret stanu wojennego nie obejmował niepełnoletnich, to nie wolno go aresztować i przetrzymywać w Pałacu Mostowskich. Mógł jednak zostać zatrzymany w Izbie Dziecka przy ulicy Wiśniowej.

Na Wiśniowej powiedziano nam, że nikogo takiego nie mają. Wówczas zadzwoniłam pod numer kontaktowy, który zostawił mi Krzysztof, i dowiedziałam się, iż rozmawiam z Krystyną Pochwalską. Powiedziała mi, że Szymon i Emil zostali aresztowani na ulicy Kijowskiej.

Natychmiast po tym telefonie pojechałam do niej. Dopiero tego dnia ją poznałam i bardzo przypadła mi do serca. Zbliżyło nas aresztowanie synów. Zaczęłyśmy wspólnie działać. Poczułam się dzięki niej bezpieczniej. Miała kontakty w podziemiu, robiła wrażenie osoby zorientowanej i opanowanej.

Szukałam Emila przez trzy dni. Od 3 do 5 marca nie wiedziałam, co się dzieje z synem. 4 marca dowiedziałam się od Krystyny, że jej Szymon wrócił do domu. Natychmiast pobiegłam do ich mieszkania i bezpośrednio od Szymona dowiedziałam się o okolicznościach aresztowania Emila.

Do mieszkania na trzynastym piętrze w wieżowcu przy ulicy Kijowskiej róg Targowej wpadł specjalny oddział milicji, który zajmował się wówczas szukaniem kilku młodych ludzi podejrzanych o zastrzelenie milicjanta.[1] Nie wiadomo, skąd milicja miała adres tego rzekomo głęboko zakonspirowanego mieszkania. Nikt nie miał prawa o tym wiedzieć, oprócz chłopców oraz niejakiego Andrzeja O., który znał Krystynę i który podobno nadał im tę robotę.

Aresztowanie chłopców odbyło się w dramatycznych okolicznościach. Emil próbował uciec balkonami, a było to trzynaste piętro... Straszyli, że będą do niego strzelać. Wrócił do pokoju i wtedy go złapali.

Bili ich obu na miejscu, w mieszkaniu, następnie wrzucili do windy, zjechali na dół, wpakowali do samochodu i pojechali do Pałacu Mostowskich.

W areszcie Szymon i Emil zostali rozdzieleni. Zeznawali osobno. Szymon został wypuszczony po 24 godzinach. Rzecz dzisiaj, z perspektywy lat, zdumiewająca. Jak to? Nieletni jest zatrzymany, a pełnoletni wypuszczony. Dlaczego?

Szymon tłumaczył mi to wówczas w ten sposób: on się nie stawiał, powiedział im wszystko, a oni i tak wiedzieli, że nie brał udziału w akcji na pomnik Dzierżyńskiego. Mieli natomiast pewność, że Emil w niej uczestniczył. Prawdopodobnie ktoś go wydał. Szymon twierdził, iż syn został zatrzymany nie przez nielegalny druk, tylko z powodu udziału w akcji na pomnik. Uważał, że będą chcieli wyciągnąć od Emila, kto jeszcze brał w niej udział oraz kto był jej organizatorem. Dlatego Emil siedzi, a on nie. Szymon podkreślał, że odniósł wrażenie, iż on nie jest dla esbecji ważny, tak jak nie jest ważny dla nich jakiś tam kolejny nielegalny druk broszury Michnika. Ich przede wszystkim interesowała akcja na pomnik Dzierżyńskiego.

Po rozmowie z Szymonem nadal szukaliśmy syna, dzwoniliśmy, jeździliśmy od Wiśniowej do Pałacu Mostowskich i z powrotem. Wszędzie twierdzono, że go nie ma. Odczuwałam silny niepokój. Gdyby nie informacje od Szymona, prawdopodobnie podejrzewałabym, że Emil został internowany, mimo iż był nieletni. Później dowiedziałam się, że całe te trzy dni siedział w kazamatach Pałacu Mostowskich, tylko oficerowie SB nie uznali za konieczne o tym informować...

5 marca o godzinie 17.00 do naszego mieszkania zadzwonił młody człowiek. Nazywał się Artur Rojek. Przyjechał z drugim młodym mężczyzną — przedstawili się jako aplikanci sądu dla nieletnich. Powiedzieli, że przybyli po rodziców Emila Barchańskiego, który za godzinę będzie stawał przed sądem w celu przesłuchania. Przysłała ich sędzina Halina Katarzyńska, gdyż zgodnie z prawem nie można przesłuchiwać nieletniego bez obecności rodziców. Emila nadal trzyma esbecja, która próbowała ukryć przed nami, że syn jest bezprawnie przetrzymywany w Pałacu Mostowskich. Ci dwaj młodzi aplikanci przybyli po nas swoim prywatnym maluchem...

Poczuliśmy wielką ulgę, że syn się znalazł, ale jednocześnie ogromny strach przed rozprawą. Liczył się jednak fakt, iż przesłuchanie odbędzie się w sądzie dla nieletnich, a nie przed trybunałem wojskowym. W trybie doraźnym zapadały w ciągu godziny dość wysokie wyroki.

Kiedy zobaczyłam syna, był w kajdankach. Towarzyszyli mu dwaj esbecy po cywilnemu. Syn podbiegł do mnie. Przytuliłam go. Nie wyglądał na skruszonego. Miał bardzo poważną, ale dzielną minę. Zdążył mi szepnąć do ucha: „Mamo, nie denerwuj się i bądź dobra dla tego pana po prawej, ponieważ on był dla mnie dobry. Wiesz, mamo, chyba go nawróciłem na wiarę w Boga”. Mówił o ciemnowłosym, przystojnym poruczniku, Janie Polu, który stał obok nas i miło się uśmiechał.

Emila przesłuchiwały przy nas sędzina Barbara Solarz i sędzina Katarzyńska. Przede wszystkim zapoznały się z treścią protokołów przesłuchań syna w Pałacu Mostowskich. Wynikało z nich jasno, że brał udział w akcji na pomnik Dzierżyńskiego, a to, iż drukował broszurę Michnika, stanowiło sprawę drugorzędną. Zarówno obie sędziny, jak i esbecy pytali, czy akcja na pomnik była czynem chuligańskim czy ideowo-politycznym. Syn powiedział wówczas, że był to czyn jak najbardziej ideowy. I że z kolegami, którzy brali w tym udział, spotykał się tylko na Starym Mieście, na ulicy, nie znał ich nazwisk ani adresów. Nie wydał nikogo. Wiedział, że Marek Marciniak został aresztowany, bo zrobiono im konfrontację w Pałacu Mostowskich. Obaj udawali jednak, że widzą się po raz pierwszy. Nie dali się zastraszyć i zeznali, że się nie znają. Myślę, iż w tych warunkach zachowali się wspaniale. Obaj byli zmuszani przez esbecję wszystkimi możliwymi metodami, aby wskazali głównego winnego, który wymyślił, zaplanował i poprowadził akcję na pomnik Dzierżyńskiego.

W zeznaniach Szymona Pochwalskiego o akcji na pomnik padło nazwisko Tomka Sokolewicza. Synowi pokazali protokół tych zeznań i powiedzieli, że Szymon wskazał Tomka jako na możliwego inspiratora i „mózg” całej akcji. Szymon nie mógł mieć jednak co do tego pewności, bo przecież sam nie brał udziału w akcji. (Jak się potem okazało, również Szymonowi pokazali protokół z zeznań Emila, w których rzekomo wskazał na Tomka Sokolewicza jako na pomysłodawcę akcji na pomnik.) Cały czas w trakcie przesłuchań syna w Pałacu Mostowskich esbecy wmawiali mu, że już wiedzą, iż wszystko to wymyślił Tomek Sokolewicz, że jest przywódcą młodzieżowej grupy konspiracyjnej i że Emil zostanie natychmiast wypuszczony, jeśli zezna, iż za wszystkim stoi właśnie Tomek oraz Ruch Młodej Polski z Aleksandrem Hallem na czele...

To wszystko po raz pierwszy usłyszałam podczas przesłuchania syna w sądzie dla nieletnich. Młody aplikant, Artur Rojek, protokołował, a obie sędziny zadawały pytania. Padło tam też znamienne pytanie sędziny Katarzyńskiej: „A dlaczego ty to wszystko, synu, robisz?”. Odpowiedź Emila brzmiała: „Ponieważ taki socjalizm, jaki proponuje ten rząd i ta partia, jest nie do przyjęcia”. — „Aha, mamy więc pierwszą sprawę polityczną nieletniego” — tak sędzina Katarzyńska zakwalifikowała czyn Emila. Nie jako wybryk chuligański, działalność kryminalną czy przestępczą. Wyznaczyła termin rozprawy na 17 marca. Musiała działać w trybie doraźnym, czyli bardzo szybko.

Podczas przesłuchania dowiedziałam się również, że esbecy chcieli postawić syna przed trybunałem wojskowym. Miał mieć sprawę w trybie doraźnym 4 marca, ale jakiś sędzia wojskowy w stopniu pułkownika po zapoznaniu się z aktami Emila zauważył, iż oskarżony jest nieletni. Pomyślałam potem, że w tych trudnych dniach znalazł się przynajmniej jeden przyzwoity sędzia wojskowy. Niestety, nazwiska tego człowieka nigdy nie poznałam.

Dla mnie najtrudniejsze do zrozumienia i zaakceptowania było to, że syn jednak podpisał protokół swojego przesłuchania, w którym zeznał, że Tomek był „mózgiem akcji na pomnik Dzierżyńskiego”. Nie mogłam się z tym pogodzić. Byłam oburzona, gdy powiedział mi, że świadomie złożył fałszywe oskarżenie. Zrobił tak wiedząc, iż Tomek nie miał z tym nic wspólnego. Tłumaczył mi, że kiedy dojdzie do sprawy Tomka, a ci, co syna szantażują i biją, wreszcie wypuszczą go ze swoich łap, jako świadek odwoła to, co powiedział w śledztwie, ponieważ zeznanie pod przymusem nie jest ważne. Nic mu wtedy nie zrobią, a co więcej, zdemaskuje ich bezprawne metody działania. Taki miał plan.

Rozumowanie syna powoli w moim odczuciu nabierało sensu. Udało mu się przekonać mnie do tego planu. W ten sposób miał szansę nagłośnić całą sprawę. Uważał, że nie można tego zrobić po cichu, bo skończy się wyłącznie na biciu i nękaniu jego osoby, a Tomkowi i tak nie pomoże. Przecież Sokolewicza aresztowali tego samego dnia, co Emila, 3 marca, i od początku siedział pod fałszywymi zarzutami. Tak naprawdę nic na niego nie mieli. Próbowali dopiero zmontować fałszywe oskarżenia, by przez Tomka dotrzeć wyżej, do tych działaczy opozycyjnych, na których im naprawdę zależało. Emil i Tomek mieli oskarżać w zamian za uwolnienie z aresztu i bezkarność. A kto wie, może esbekom udałoby się zwerbować ich do stałej współpracy? Na pewno na to liczyli. Złamać, zeszmacić i zwerbować. Syn tak mi to właśnie tłumaczył: „Mamo, oni przecież dobrze wiedzą, iż Tomek nie jest przywódcą”. Podobno nawet powiedział im wprost: „To nie Tomek, ale jeśli chcecie, dobrze, złożę wam fałszywe zeznania”. Rozmawiał z nimi cynicznie, świadom, że jest to rodzaj gry, a esbecy chcą go wykorzystać.

5 marca w sądzie dla nieletnich syn zdążył szepnąć mi kilka słów na temat notesu z adresami i telefonami kolegów, który zostawił w mieszkaniu na Kijowskiej, gdzie go aresztowano. „Mamo, notes leży za tapczanem, pojedź tam. Może go nie znaleźli...” — prosił. Adres i klucze dostałam chyba od Krzysia Kownasa i pojechałam tam z mężem; z duszą na ramieniu. Nie wiedzieliśmy, kogo tam zastaniemy... Nikogo nie było i rzeczywiście za tapczanem znalazłam notes. Na tapczanie leżała torba Emila ze szkolnymi książkami. Zdziwiłam się, że nie było widać żadnych śladów rewizji. Tak jakby to mieszkanie w ogóle esbeków nie interesowało.

I chyba wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, iż ktoś ich wydał. Ten ktoś wskazał na Tomka i na Emila, a teraz esbecja próbuje zrobić z Emila świadka oskarżenia w sprawie Sokolewicza.

Tomka zabrali z domu późnym wieczorem 3 marca i nie mógł wiedzieć, że Emil zajmował się tego dnia nielegalnym drukiem w mieszkaniu przy ulicy Kijowskiej i że w południe został tam aresztowany. Nie wiedział również, iż chcą go oskarżyć o zorganizowanie akcji na pomnik Dzierżyńskiego, wykorzystując do tego zeznania Emila. Tomka trzymali w areszcie przy ulicy Rakowieckiej, a Emila w podziemiach Pałacu Mostowskich. Wcale im nie zależało na szybkiej konfrontacji chłopców i ich zeznań. Wpierw musieli nad nimi odpowiednio „popracować”, a na to potrzebowali czasu.

I w końcu przyszedł ten moment. Czas triumfu esbeckich metod pracy. Zrobili konfrontację i postawili chłopców naprzeciwko siebie, w obecności przesłuchującego pułkownika. Byłam obecna w czasie tej konfrontacji. Odczuwałam tę sytuację jako cyniczny triumf zakłamanego systemu politycznego. Starą metodę policji politycznej, stosowaną już wcześniej i przez carską Ochranę, i przez Gestapo, i przez NKWD, a także przez nasz rodzimy Urząd Bezpieczeństwa w czasach stalinowskiego terroru, zastosowano wobec 19-letniego znerwicowanego, wybuchowego i emocjonalnego Tomka. Emil co prawda był od niego spokojniejszy, bardziej opanowany, ale po wyjściu z konfrontacji powiedział do mnie: „Muszę to wytrzymać. Jeszcze trochę, mamo. Nie mogłem się odkryć. Gdybym się teraz załamał i wycofał swoje zeznania, nie wytoczyliby Tomkowi sprawy. Szukaliby jakiegoś innego fałszywego świadka. A przecież tylko ja mogę powiedzieć na jego rozprawie, że jest niewinny”.

W tym czasie godzinami rozmawiałam z Szymonem oraz jego mamą o tym, co robić. Konsultowałam z nimi każdy szczegół. Wszyscy moi przyjaciele pytali, czy ufam Krystynie, czy wiem, kim ona jest i dlaczego jej syn jest wolny, a Emil nie. Odpowiadałam, że ufam, gdyż mój syn ufa i jej, i Szymonowi. Tłumaczyłam to intrygą esbecji. Krystyna uważała, że Szymon został wypuszczony z aresztu, bo esbecy liczyli na to, iż doprowadzi ich do ważnych działaczy opozycyjnych. Na pewno jest pod obserwacją. Mieszkanie na Wałowej może być spalone, więc nie wolno niczego w nim trzymać. Szymon, w obawie przed rewizją, przewiózł więc całą bibułę i wszystkie książki do mieszkania ojca. (Jego tata, rozwiedziony z Krystyną, mieszkał na ulicy Korkowej.)

To od Krystyny usłyszałam po raz pierwszy o Andrzeju O. W pewnym momencie zaczęła podejrzewać, że może jest on agentem, a druk na Kijowskiej był prowokacją SB. O tym, że miał tam pójść Krzyś z Szymonem, a przez chorobę Krzysia ostatecznie poszedł Emil, esbecy mogli wiedzieć właśnie od Andrzeja O. Chodziło o dotarcie do Emila, o którym już wcześniej wiedzieli, iż uczestniczył w akcji na pomnik. Nie dowiedzieli się o tym od Marka Marciniaka, bo w jego zeznaniach nie było personaliów Emila. Musiał to być ktoś inny. Ale kto? Czyżby O.? Zapytałam syna, komu opowiedział o akcji na pomnik. Przyznał, że wygadał się na Wałowej — pochwalił się Andrzejowi O.

Myślę, że esbecji zależało na złapaniu Emila podczas nielegalnego druku, aby mieć coś na niego i potem móc go szantażować więzieniem i wyrokiem. Wcale nie chodziło o to, by wydał prawdziwego inspiratora akcji na pomnik. Nawet gdyby się przyznał, że to on sam wymyślił tę akcję, nie uwierzyliby mu. Mój syn był raczej w całej tej sprawie tylko pionkiem. W tym czasie esbecji tak naprawdę zależało na aresztowaniu i postawieniu przed trybunałem Tomka Sokolewicza.

Po przesłuchaniu przez sędzinę Katarzyńską, Emil został osadzony w Zakładzie Poprawczym dla Nieletnich na Okęciu, gdzie miał osobny pokój. Czekał na rozprawę. Każdego dnia, między 6 a 16 marca, przychodzili do niego na zmianę por. Jan Pol i ppor. Jerzy Czemielipski, którzy nadal niezmordowanie przesłuchiwali syna. Odwiedził go też jakiś ksiądz, później okazało się — podstawiony. Była to jedna z wielu prób wyciągnięcia od syna informacji. Znowu nieudana, gdyż Emil powtórzył księdzu, iż Tomek jest niewinny, a on podpisał fałszywy protokół. Syn był wtedy przygotowany na wyrok uwięzienia.

Emila odwiedzał na Okęciu także jego obrońca, mec. Tomasz Sawicki, rekomendowany przez naszych przyjaciół. Mecenas tłumaczył mi, że myślenie syna jest karkołomne i trzeba mu je wyperswadować. Jego zdaniem, syn nie powinien oskarżać Tomka, a następnie podczas rozprawy zmienić się ze świadka oskarżenia w świadka obrony... Uważał, iż takim zachowaniem Emil sam ukręci na siebie bicz. Zostanie oskarżony o złożenie fałszywych zeznań, a za to grozi 5 lat.

W tym czasie nadal spotykałam się z Krystyną, od której wiele słyszałam o Tomku Sokolewiczu. Twierdziła, że najlepiej będzie, jeśli Tomka trochę przetrzymają, bo gdy Emil go wybroni i niczego na niego nie będą mieli, chłopak stanie się zagrożeniem dla ludzi z opozycji, ponieważ nie umie dochować zasad konspiracji. Radziła, by Emil nie odwoływał zeznań. Syn posłuchał jednak nie Krystyny, ale mecenasa Sawickiego, który kazał mu jak najszybciej odwołać zeznania obciążające Sokolewicza. Obiecał, że zrobi to na sprawie Tomka.

17 marca 1982 w sądzie dla nieletnich odbyła się rozprawa Emila. Jeden z obecnych na niej dziennikarzy powiedział do mnie: „W stanie wojennym była to pierwsza sprawa gówniarza politycznego”. Emil, gdy mu to powtórzyłam, był bardzo dumny z tego określenia.

Wreszcie Emil złożył zeznania przed sędziną Katarzyńską. Czuł się bezpieczny. Tortury już się skończyły. Powiedział mi, że żaden z odwiedzających go na Okęciu esbeków nie podniósł na niego ręki. „Jedni są od bicia, a drudzy od zaprzyjaźniania się.” Ci dwaj próbowali się z nim zaprzyjaźnić, nawet dali się synowi nawrócić. Jeden założył medalik, drugi opowiadał o problemach z córką...

Mecenas Sawicki poświęcił dużo czasu, by znaleźć precedens prawny dla tej sprawy. I znalazł. W przeszłości zdarzyła się już akcja na pomnik Dzierżyńskiego. Studenci Politechniki Warszawskiej w 1956 roku oblali czerwoną farbą ręce Dzierżyńskiego-rzeźnika. Oni też mieli sprawę w sądzie. Zostali uniewinnieni. Mecenas Sawicki, powołując się na ten precedens, wykazał, że nie określono tego czynu jako chuligański ani jako niszczenie mienia publicznego, tylko jako akt polityczny.

Sędzina Katarzyńska uznała czyn Emila za działanie polityczne nieletniego, ideowego chłopca, który marzy o sprawiedliwej Polsce. Uznała, że był to czyn nieprzemyślany, gdyż naruszył mienie państwowe. Nie nazwała akcji na pomnik wybrykiem chuligańskim, ale próbą zamanifestowania przez młodego człowieka swojego stosunku do stanu wojennego. Ostatecznie sędzina Katarzyńska wydała wyrok: 2 lata w zawieszeniu oraz opieka kuratora do czasu osiągnięcia pełnoletności.

Dopiero jakiś czas później zapoznałam się z pełnymi aktami sprawy syna. Wówczas dowiedziałam się, że oprócz oskarżenia o akcję na pomnik Dzierżyńskiego wpłynęło również oskarżenie esbecji z Pałacu Mostowskich sugerujące, iż Emil i Tomek zawiązali spisek mający na celu obalenie ustroju państwa. Założyli jakoby organizację mającą na celu obalenie rządu. Śmialiśmy się z tego, gdyż wydawało się to niepoważne. W oskarżeniu zostali określeni jako antysocjaliści, antykomuniści, rewizjoniści. Drugim zarzutem było zniszczenie mienia państwowego — pomnika, dzieła sztuki. Gdyby ten czyn został zakwalifikowany jako wybryk chuligański, syn musiałby za to słono zapłacić, ale w przypadku kwalifikacji politycznej został zwolniony z obowiązku pokrycia szkód materialnych. Dopiero trzecim zarzutem był nielegalny druk. A zatem złamał kilka przepisów stanu wojennego... Pomogło mu ostatecznie to, że był nieletni. Gdyby ta sama sprawa toczyła się przed trybunałem wojskowym, zakończyłaby się więzieniem.

18 marca syn szczęśliwie opuścił Zakład Poprawczy dla Nieletnich na Okęciu i wrócił do domu. Po sprawie został jeszcze raz zabrany do Pałacu Mostowskich, gdzie znów był przesłuchiwany. Obawiali się, iż zezna co innego na sprawie Tomka. Chcieli go dobrze przestraszyć. Wtedy po raz pierwszy usłyszał, co się może stać jego matce, ojcu, a także jemu. Dowiedział się, że jeśli nie będzie posłuszny, może do sprawy nie dożyć. Sugerowali, że może wypaść z okna albo pijany zginąć w wypadku. Opisywali mu, jak to się robi: wlewa się ćwiartkę do ust, a następnie wpycha pod samochód czy tramwaj. Padło również zdanie, że może się utopić. Wypadki bywają różne... Oczywiście, nie znalazło się to w żadnym protokole i syn nie był w stanie tego udowodnić. Były to rozmowy w cztery oczy, bez świadków. Powtórzył mi tylko, czym mu grozili i próbował mnie uspokoić. Byłam tymi pogróżkami przerażona.

Po powrocie syna do szkoły otaczała go aura bohatera, koledzy okazywali mu szacunek i sympatię, klasa wybrała go na swojego przewodniczącego. Odnosiłam wrażenie, że syn od czasu sprawy ma w liceum taryfę ulgową, z czego wcale nie byłam zadowolona. Emil pocieszał mnie, że wszystkie zaległości w nauce szybko nadrobi, a pani od łaciny obiecała pomoc. Liczył także na swoją wychowawczynię, Zofię Bujalską.

Do 17 maja 1982, kiedy to stanął na sprawie Tomka jako świadek, syn podlegał przeróżnym wpływom — kolegów, szkoły, rodziców, Krystyny. Każdy udzielał mu rad. Emil wyznał mi wtedy, że mimo wszystko czuje się bardzo samotny. Wiedział, iż jako „konspirator” jest spalony i nikt nie zaproponuje mu „roboty” w podziemiu.

Ważną dla mnie i dla syna datą stał się dzień 17 kwietnia, kiedy rząd w geście dobrej woli zezwolił na jedną dobę bez godziny milicyjnej, aby prawosławni mogli świętować Wielkanoc. To był jedyny wieczór, gdy można było bez obawy, że się zostanie zatrzymanym, wychodzić z domu przez całą noc. Dotyczyło to także młodzieży. W ten wiosenny, pogodny wieczór przyszła do nas Krystyna. Bardzo poważnie rozmawiała z nami na temat decyzji Emila w sprawie zeznań na rozprawie Sokolewicza. Próbowała przekonać syna, aby nadal konsekwentnie świadczył przeciwko niemu. Tłumaczyła, iż tak będzie lepiej. Emil odpowiedział, że się zastanowi, ma jeszcze na to czas. Tej nocy wyszliśmy z domu o 4.00 nad ranem, co było w tamtych czasach wielką frajdą. Przynajmniej przez chwilę czuliśmy się wolni. Odprowadziliśmy Krystynę z Bonifraterskiej na Wałową. Wróciliśmy do domu po 5.00. Szliśmy środkiem jezdni.

Po powrocie do domu wróciliśmy do rozmowy o zeznaniach syna w sprawie Tomka. Nie rozumiałam, dlaczego Krystyna tak bardzo nalega na podtrzymanie fałszywych zeznań Emila. Nie negowałam jej zdania na temat Tomka, bo go w ogóle nie znałam, ale uważałam, że Emil nie może wziąć na siebie moralnej odpowiedzialności za czyjeś uwięzienie. Powiedział mi wtedy, że to jest gra. Tamci panowie zagrali z nim, a on z nimi. „Nic się nie bój, mamo. Tomkowi nic się nie stanie” — zapewniał. „Ale Tomek siedzi, a ty nie. Szymon też jest na wolności” — odparłam. „Mamo, irytuje mnie, że myślisz za mnie. Ja już dawno, już wtedy, kiedy mnie bili, wiedziałem, co dalej zrobię. Nie zmieniłem zdania i nie zmienię. Nie mam wpływu na to, że Tomek teraz siedzi. Muszę czekać do jego rozprawy. Zapewniam cię: on wyjdzie z więzienia. Nawet gdybym miał za to zapłacić życiem...”

Nigdy nie zapomnę tych słów.

Syn obruszył się na mnie, że w ogóle mogę podejrzewać go o to, iż rzeczywiście oskarży Tomka i pozwoli, aby niewinnie siedział w więzieniu. Gdy go zapytałam, co myśli o argumentach Ciotki Kryśki, odpowiedział: „Ona chce dla mnie jak najlepiej. Próbuje mnie ratować. Traktuje mnie jak syna. To samo radziłaby Szymonowi”. Zamilkłam. Zrobiło mi się strasznie przykro. To znaczy, że Krystyna kocha Emila bardziej ode mnie i pragnie za wszelką cenę go chronić, a ja, jego matka, namawiam go do zeznań, które w konsekwencji mogą okazać się dla niego brzemienne w skutki...

W maju 1982 odbywało się w Warszawie wiele demonstracji. Zaczęły się 1 maja, ale zorganizowano je również 3, 9 oraz 13 maja. Niestety, mój ukochany syn, choć miał wyrok w zawieszeniu, też uczestniczył w tych manifestacjach, zapowiadając, że będzie tylko spokojnie demonstrował i nie posunie się do niczego więcej. Ale już 3 maja został mocno przytruty gazem. Nie widział na oczy, dusił się. A od dzieciństwa był alergikiem, chorował na astmę. W szkole ratowali go lekarz i pielęgniarka. Mimo to poszedł na demonstrację raz jeszcze, 9 maja. Potem dowiedziałam się, że przyłączył się do Konfederacji Polski Niepodległej.

Któregoś majowego dnia przyszło wezwanie z sądu: „…Emil Barchański jako świadek w sprawie Tomasza Sokolewicza i Marka Marciniaka, oskarżonych o napaść na pomnik Feliksa Dzierżyńskiego”. Zostaje wezwany również Szymon pod zarzutem nielegalnego druku.

Nadchodzi upalny dzień 17 maja. Na ulicach kręci się mnóstwo milicjantów. Po niedawnych manifestacjach nastąpiły dalsze obostrzenia. W samo południe idę z synem na sprawę Tomka i Marka. Do końca życia będę miała ten dzień w pamięci.

Młodzi ludzie zakładali wówczas na palce pierścionki zrobione z oporników (wskazujące, że stawiają opór systemowi), a także, wzorując się na Lechu Wałęsie, nosili w klapach marynarek podobiznę Matki Boskiej. Emil, zaopatrzony w ów opornik, za który można było trafić do więzienia, z wpiętym w klapę wizerunkiem Matki Boskiej, szedł na sprawę Tomka, aby złożyć zeznanie. Prosiłam go, wręcz błagałam, aby zdjął z palca opornik i odpiął z klapy wizerunek Matki Boskiej, by nie prowokować milicji. Bałam się, okropnie się bałam. Mówiłam mu, że może nie dojść do gmachu sądu na Lesznie, ponieważ po drodze stoi mnóstwo milicyjnych patroli, a przecież tak mu zależy, by powiedzieć przed sądem prawdę. Był jednak nieugięty. Odpowiedział mi: „Nie, mamo, nie zdejmę. Ja idę pod opieką Matki Bożej i nie schowam do kieszeni Jej obrazu”. Jego ufność była absolutna. I rzeczywiście, to on miał rację, nie ja. Dotarliśmy do gmachu sądu bez przeszkód. Nikt nas nie zaczepił.

Sprawa toczyła się przy drzwiach otwartych. Przyszło mnóstwo ludzi z opozycji, działacze z Komitetu Prymasowskiego, kurator Emila Artur Rojek, przyjaciele, znajomi, uczniowie Liceum im. Reja, nauczyciele, dziennikarze — głównie ci, którzy pisali do nielegalnej prasy.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Marka Marciniaka i jego matkę, Danutę Marciniak. Na sprawie zeznawali przyjaciele i przełożeni matki Marka oraz jej sąsiedzi. Dawali świadectwo, że chłopiec nie był chuliganem, dobrze się uczył, nie sprawiał żadnych trudności wychowawczych. A jego matka była bardzo porządną kobietą i świetną pracownicą.

Wreszcie przyszedł moment, kiedy syn został wezwany i stanął przed sądem jako świadek. Zaraz na wstępie powiedział, że jego zeznania złożone i podpisane w śledztwie są nieprawdziwe. Kazano mu tak zeznawać, wymuszając to na nim szantażem i biciem. Podkreślił, że Tomek Sokolewicz jest niewinny. Zaznaczył, iż sam padł ofiarą prowokacji SB, bo wśród działaczy opozycyjnych kryją się jej agenci. Miał to nieszczęście, że pochwalił się właśnie jednemu z nich, udającemu wielkiego przyjaciela, uczestnictwem w akcji na pomnik, a ten prawdopodobnie go wydał. Nadal utrzymywał, że nie zna Marka Marciniaka. Podawał jedynie pseudonimy pozostałych chłopców. Nie wie, gdzie mieszkają, nie zna ich imion i nazwisk. Spotykali się w bramie na Rynku Starego Miasta.

Część zeznań złożonych w śledztwie pokrywała się z tym, co mówił teraz, ale tym razem wyraźnie podkreślił: został użyty do tego, by „wsadzić” Tomka Sokolewicza. Wyjaśnił, że otrzymał już wyrok sądu dla nieletnich, znajduje się pod opieką kuratora, a Tomek był tylko jego kolegą ze szkoły, z którym wymieniali poglądy na temat panującego ustroju. Syn podkreślił, że obaj liczą na to, iż ustrój ten zmieni się na lepszy, o co chcą i będą walczyć. Wszystko, co mówił, cała jego postawa była tak szalenie ideowo-młodzieńcza, że niektórzy ludzie siedzący na sali sądowej mieli w oczach łzy wzruszenia.

Opowiedział, co mu robiono w śledztwie. Mówił jasno, precyzyjnie i głośno; był opanowany. Oskarżał system. Na sali powstał niezwykły szum. Prokurator, młoda kobieta, nie wytrzymała i wyskoczyła z krzykiem ze swego miejsca, próbując go zastraszyć pięcioma latami więzienia za fałszywe zeznania. Natomiast sędzia był chyba pod wrażeniem słów Emila, ponieważ zadawał mu pytania życzliwym tonem i cały czas zachowywał się wobec niego bardzo delikatnie. Spytał, czy syn może podać nazwiska funkcjonariuszy, którzy biciem wymusili na nim fałszywe zeznania. Czy to por. Jan Pol? Jerzy Czemielipski? „Nie, ci panowie mnie nie bili. Ci panowie byli uprzejmi, zaprzyjaźniali się ze mną. Oni już tylko zapisywali efekt pracy tamtych panów, tych od bicia.” Sędzia kazał to koniecznie zaprotokołować i jeszcze raz poprosił syna o podanie nazwisk funkcjonariuszy, którzy go bili. Syn odpowiedział: „Ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się, ale jestem gotów w każdej chwili ich rozpoznać”. Znowu na sali szum. A pani prokurator znów zaczęła krzyczeć: „Jak świadek śmie mówić takie rzeczy i czy wie, co mu za to grozi?!”.

Chyba ze względu na zeznania Emila sprawa stała się później tak głośna. Mówiono o niej w zagranicznych rozgłośniach radiowych — w Głosie Ameryki, Wolnej Europie, pisano w podziemnej prasie. W tamtych czasach było ewenementem, że młody człowiek, licealista, mówi głośno takie rzeczy w sądzie. Jedynie znani działacze opozycyjni mogli sobie pozwolić na podobną postawę, ale nie ktoś taki jak Emil, nikomu nie znany chłopak.

Tamtego dnia, w sądzie, przeżyłam wielkie wzruszenie i odczuwałam prawdziwą matczyną dumę. Obcy ludzie podchodzili do mnie, gratulowali mi takiego syna, podkreślali jego niesłychaną odwagę i wzruszający młodzieńczy idealizm.

Przez zeznania Emila sąd nie mógł wydać żadnego wyroku. Marek wrócił do aresztu, a Emil do szkoły. Termin następnej rozprawy został wyznaczony na 17 czerwca.

Po 17 maja mój syn znów przeżywał w szkole swoje pięć minut chwały. Gratulowano mu, że nie pozwolił sobą manipulować, podziwiano za to, iż stać go było na powiedzenie prawdy.

W maju w życiu Emila nagle pojawił się nowy znajomy — Hubert I., który dość szybko zaprzyjaźnił się z synem. Nie wiem, czy to przez matczyną intuicję, czy też przez naturalną w tamtych czasach nieufność — byłam zdecydowanie niechętna tej nowej znajomości. Tak jak ufnie przyjmowałam w domu innych przyjaciół syna, tak ta znajomość od początku mi się nie podobała. Widziałam jednak, że syn czuł się bardzo samotny, a znajomość z 22-letnim Hubertem, studentem handlu zagranicznego, bardzo mu imponowała. Nie miałam serca zabraniać mu tych spotkań.

Hubert był naszym sąsiadem. Wynajął w naszym domu kawalerkę i zamieszkał wraz z młodziutką żoną i maleńkim dzieckiem. Miał suczkę, nazywała się Kama. Syn poznał go na podwórku, podczas spaceru z naszym psem, Bubą. Zakolegowali się. Hubert bardzo szybko zdobył zaufanie syna. Emil dość często go odwiedzał. Byłam temu przeciwna, ponieważ kilka razy wrócił do domu już po 20.00, czego nie wolno mu było robić ze względu na godzinę milicyjną. Mówił, że na podwórku nic mu się nie stanie, z łatwością przemknie się z klatki do klatki. Odpowiadałam niezmiennie, iż nie wolno mu ryzykować, bo mogą chcieć go zaaresztować pod byle pretekstem.

Hubert w tych upalnych majowych dniach 1982 roku parokrotnie zaraz po szkole zabierał ze sobą Emila i razem z psami jechali na plażę nad Wisłę, aby tam się uczyć. Hubert przygotowywał się do egzaminów na uczelni, a syn nadrabiał swoje zaległości. Zbliżał się przecież koniec roku szkolnego, a on miał kłopoty z zaliczeniem dwóch przedmiotów — łaciny i przysposobienia obronnego. Emil opowiadał mi o tych wycieczkach nad Wisłę, a ja za każdym razem odczuwałam silny niepokój.

Wieczorem 2 czerwca Emil poszedł do Huberta. Widziałam, że zabrał ze sobą niebieską teczkę, w której trzymał swój maszynopis. Syn już od kilku tygodni siedział nad moją starą maszyną i opisywał wszystko, co mu się zdarzyło po 13 grudnia 1981. Swoją historię zatytułował Od grudnia do maja. Miał już kilkadziesiąt stron maszynopisu. Nigdy więcej nie zobaczyłam tej niebieskiej teczki. Hubert nigdy nie przyznał się, że Emil zostawił ją u niego. Sugerował, iż mógł ją zanieść na Wałową. Pytałam wszystkich przyjaciół syna, ale mimo że pamiętali teczkę, a niektórzy nawet czytali fragmenty tych zapisków, nikt ich nie miał. Ja też czytałam tylko fragmenty. Syn powiedział, że jak skończy, to da mi przeczytać całość.

Wieczorem tego dnia po powrocie od Huberta syn aż do północy słuchał swoich ulubionych nagrań. Miał taśmy z nielegalnie nagranymi piosenkami, między innymi Jana Krzysztofa Kelusa i Jacka Kaczmarskiego. Jednak tego wieczoru najdłużej słuchał ballad Elvisa Presleya. Wykąpał się, zmienił pościel. Posprzątał swój pokój. Miałam do niego żal, że znowu siedział u Huberta za długo, ale kiedy zobaczyłam, jak wszystko sobie znakomicie przygotował i spakował do szkoły, nic nie powiedziałam.

Byłam wtedy pod wrażeniem świeżo przeczytanej książki Rozmowy z mędrcem Śri Ramana Maharisziego i dość często rozmawiałam o nim z synem, jako o kimś, kto głosił naukę podobną do Ewangelii. Mahariszi mówił o ścieżce miłości i prawdy, jako o jedynej drodze, którą warto iść w życiu. Także tego wieczoru rozmawiałam o tym z synem. Nie wiedziałam, iż będzie to nasza ostatnia rozmowa...

Następnego dnia, 3 czerwca, Emil zwolnił się z ostatnich dwóch lekcji i już po 12.00 był w domu. Ja tego dnia wróciłam z pracy do domu dopiero pod wieczór, ale wiem o tym fakcie od Szymona, który przypadkowo spotkał syna w samo południe. Emil zaproponował mu, aby wziął swojego psa i wybrał się z nim i Hubertem nad Wisłę. Szymon odmówił, mówiąc, że jest za gorąco na taką wyprawę.

Gdy wróciłam z pracy do domu, zastałam na stole kartkę: „Poszedłem po słońce z psem i PO [przysposobieniem obronnym]. Nie przy Tobie będzie Mahariszi, lecz przy mnie, jako kontrast w stosunku do intruza, który bez mojej woli we mnie jest, czyli Podsiadły [nazwisko nauczyciela PO]. Bądźmy czujni i zjedzmy razem obiad po moim powrocie, a będzie to godzina słońca takiego, które niepotrzebne mi będzie i wrócić będę mógł na łono Bonifraterskiej 16 m. 27. Emiliszczek”.

Od czasu sprawy w sądzie zaczęliśmy pisać do siebie kartki, abym zawsze w przypadku jego nagłego zniknięcia wiedziała, dokąd poszedł. Do dziś przechowuję te kartki, także tę napisaną 3 czerwca, czyli prawdopodobnie w dniu jego śmierci...

Kiedy minęła 20.00, czyli godzina milicyjna, a syn nie wrócił do domu, natychmiast pobiegłam do Huberta, ale go nie zastałam. Pognałam więc do Krystyny na Wałową, ale tam też nie było Emila. Około 21.00 znowu poszłam do Huberta. Właśnie przed chwilą wrócił. Miał mokre do kolan spodnie, pobrudzone piaskiem. Wręczył mi smycz i obrożę psa, szkolną torbę z książkami syna, jego zegarek, sportową letnią koszulkę i legitymację szkolną. Ze słów Huberta zrozumiałam, że Emil został po godzinie milicyjnej gdzieś tam, na lewym brzegu Wisły, w samych szortach oraz sandałach. Bez koszuli, torby i bez legitymacji szkolnej. I wtedy Hubert opowiedział mi pierwszą wersję zdarzeń...

Twierdził, że około 15.00 pojechali autobusem na Saską Kępę, a następnie Wałem Miedzeszyńskim aż do miejscowości Błota, gdzie w ustronnym miejscu rozłożyli się na piasku nad Wisłą. Podobno Hubert znał to miejsce, ponieważ często jeździł tam z ojcem. Około 19.00 Emil prawdopodobnie przeszedł na drugą stronę Wisły, idąc po łachach piasku, czyli z praskiego brzegu rzeki, w miejscowości Błota, na drugi brzeg, w okolice Wilanowa.

Hubert opowiadał to wszystko, patrząc mi spokojnie w oczy. Twierdził, iż na przeciwległym brzegu Wisły widział jakiś samochód, a przy nim dwoje ludzi. Widział chyba idącego w ich kierunku Emila. Zaczął go wołać, ale syn chyba go nie słyszał, bo nie zareagował...

Tak więc, według zeznań naocznego świadka, Emil razem z psem spokojnie przeprawili się na drugi brzeg Wisły. „Tylko, po co?” — zapytałam. Ale Hubert na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć.

Następnego dnia, w piątek 4 czerwca, Krystyna zorganizowała grupę młodzieży, do której dołączyli moi przyjaciele mieszkający w sąsiedztwie. Wszyscy wyruszyli na poszukiwania Emila. Rozumowaliśmy tak: przecież nie mógł wracać do domu półnagi; na pewno skrył się gdzieś w krzakach i przenocował — na szczęście noc była bardzo ciepła; a teraz, rano, pewnie czeka na jakąś okazję, aby wrócić do domu. Trzeba go odnaleźć. Takie rozumowanie zasugerowała wszystkim opowieść Huberta. Uwierzyliśmy, że widział Emila całego i zdrowego na drugim brzegu Wisły. To była z naszej strony naiwność.

Grupa ludzi poszukujących syna przeszła kilometry nadwiślańskich brzegów, po lewej i prawej stronie rzeki. Kiedy wszyscy wrócili, spotkaliśmy się na Wałowej, gdzie wspólnie doszliśmy do wniosku, że Emil na pewno został aresztowany.

Oboje z mężem poszliśmy więc do Pałacu Mostowskich, przekonani, że esbecy — nie mogąc darować synowi wystąpienia na sprawie Tomka i Marka — na pewno szukali tylko okazji, aby go pod byle pretekstem zaaresztować. Przecież wszyscy czekaliśmy na termin następnej sprawy, choć Emil był przekonany, iż swoimi zeznaniami już uwolnił Tomka i jest to tylko kwestia czasu.

W Pałacu Mostowskich powiedzieli nam to samo, co w marcu: „Nie ma tu takiego”. Poradzili zawiadomić o zaginięciu syna Komisariat Rzeczny oraz Dzielnicowy Komisariat MO przy ulicy Jezuickiej, koniecznie też dać im jego zdjęcie. „Na pewno syn się znajdzie. Młodzi lubią pryskać z domu, ale wracają do mamy” — pocieszał mnie życzliwie oficer dyżurny.

Poszłam więc na Jezuicką. Dyżurujący tam milicjant przyjął ode mnie zdjęcie i formularz o zaginięciu, a gdy wychodziłam z komisariatu, powiedział mi, abym raczej szykowała trumnę, bo żywego już go nie zobaczę. Dziwił się, jaka jestem naiwna. Zasugerował, że jeśli ostatni raz widziano go nad Wisłą, a do tego jeszcze „smarkacz bawił się w politykę”, to na pewno się utopił. 6 — dodał na pociechę.

Cały czas pozostawałam w kontakcie telefonicznym z Pałacem Mostowskich, Komisariatem MO na Jezuickiej oraz Komisariatem Rzecznym, dzwoniąc do nich z telefonu Huberta lub od Krystyny.

W sobotę, 5 czerwca, zadzwoniono rano do Huberta z Komisariatu Rzecznego. Miał mi przekazać informację, że na pięćsetnym kilometrze Wisły, w okolicach Miedzeszyna, wyłowiono zwłoki mężczyzny — około 25 lat, wysoki blondyn. Syn był szatynem i miał 17 lat. Istniała więc możliwość, że to nie on. Powiedziano mi, iż zwłoki zostały przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej na ulicy Oczki, ale — ponieważ w sobotę i niedzielę prosektorium jest zamknięte — by zidentyfikować ciało, mam przyjść dopiero w poniedziałek 7 czerwca o godzinie 8.00. Być może jest to mój syn, bo zgadza się opis ubrania; mężczyzna ma na sobie tylko białe męskie slipy, sportowe szorty i brązowe sandały.

My jednak nadal szukaliśmy Emila, ponieważ nie przyjęłam do wiadomości tej informacji. Uparcie powtarzałam: to nie może być on. Emil nie jest blondynem i nie ma 25 lat.

Przychodzi niedziela, 6 czerwca 1982. To już trzeci dzień poszukiwań Emila. Wtedy, w marcu, też szukaliśmy go trzy dni. Czuję, że w niedzielę na pewno go odnajdę, bo to dzień jego siedemnastych urodzin.

Koledzy syna wpadają na pomysł, aby zorganizować tzw. wizję lokalną. Mamy jechać nad Wisłę, do Błot — tam, gdzie ostatni raz Emil był widziany przez Huberta. Proszę go więc, aby poprowadził nas dokładnie tą samą drogą, którą szedł z Emilem 3 czerwca. Atmosfera jest napięta, chłopcy nie ufają Hubertowi. Podejrzewają, że coś ukrywa. Zadają mu podchwytliwe pytania, niektórzy są wobec niego agresywni. On jednak cały czas jest niewzruszony. Opanowany, z zimną krwią jeszcze raz wszystko opowiada, tym razem jednak jest to już trochę inna wersja wydarzeń. Zauważam spore nieścisłości. Gdy mu na nie zwracam uwagę, tłumaczy się brakiem pamięci.

Jesteśmy na miejscu. Mąż rozgląda się po tym pustkowiu i od razu nazywa to miejsce „niesamowitym uroczyskiem”. Upał jest straszny od samego rana. Z wszystkich leje się pot. Tylko Hubert jest suchuteńki, nadal spokojny, opanowany, pokazuje nam miejsce, gdzie rozłożyli koc i zasiedli do nauki. Opowiada, że Emil był dziwnie niespokojny, cały czas gdzieś biegał z psem, w końcu znalazł jakiś wielki kij i powiedział, iż chce przejść na drugą stronę Wisły. To kolejna wersja Huberta. Słyszę ją po raz pierwszy. Jestem zdziwiona, już niczego nie rozumiem.

Kilku chłopców zarzuca Hubertowi, że kłamie. Żądają, aby natychmiast powiedział prawdę. Hubert nie daje się sprowokować. „Wołałem go, szukałem — powtarza. — Nic więcej nie mogłem zrobić. Było już późno. Zabrałem rzeczy Emila i wróciłem do domu. Myślałem, że on tam już jest.”„Jak? — pytam zdenerwowana. — Jak miał dotrzeć do domu półnagi, z psem bez smyczy, bez dokumentów, bez pieniędzy, po godzinie 20.00 w stanie wojennym?” Odpowiedział: „Nie wiem. Może tym samochodem, który widziałem na drugim brzegu. Myślałem, że może ci ludzie go zabrali i zawieźli do domu”.

Dopiero po południu wróciliśmy z wizji lokalnej i wieczorem w niedzielę znów spotkaliśmy się wszyscy na Wałowej. I nagle Krystyna powiedziała, że udało jej się wejść do Zakładu Medycyny Sądowej na Oczki. Była w kostnicy. Widziała ciało Emila. Jest pewna, że to on.

Jestem w szoku. Nie wierzę. Pierwsze uczucie, to żal do Krystyny, bo nie zabrała mnie ze sobą. Tłumaczy mi, że nie była pewna, czy uda jej się tam wejść. Chciała mnie przygotować na to, co mogę zobaczyć w poniedziałek. A widok jest straszny. Ciało Emila jest bardzo zmienione — spuchnięte, ogromne, pokryte ciemnymi plamami; a włosy, odbarwione przez wodę, są jasne jak słoma. Trudno jest też rozpoznać twarz Emila... Ale to on, na pewno on. Krystyna nie pozostawia mi nawet odrobiny nadziei. Płaczę. A więc wreszcie znalazłam syna. W kostnicy. I to w dniu jego siedemnastych urodzin. Tylko że to nie ja go tam pierwsza zobaczyłam, ale moja przyjaciółka, Krystyna.

Wszyscy mówią mi: bądź dzielna. Próbuję. Ale przede mną noc z niedzieli na poniedziałek. Czy będę potrafiła zasnąć? Nie potrafiłam.

W poniedziałkowy ranek, 7 czerwca, musiałam spełnić ten koszmarny obowiązek matki — musiałam zidentyfikować zwłoki syna... Wchodzę do kostnicy na Oczki i od razu rozpoznaję ciało Emila. Jest w strasznym stanie. Wygląda jak wielka, monumentalna rzeźba. Jest napuchnięte, nabrzmiałe, ogromne, chyba dwumetrowej długości. Na szyi otwarta rana, w której kłębią się białe robaki. Jestem wstrząśnięta tym widokiem. Na moich oczach robaki jedzą ciało mojego syna.

Wygląd zwłok znacznie różnił się od tego, który później widziałam na zdjęciu zrobionym przez funkcjonariusza Komisariatu Rzecznego, zaraz po wydobyciu ciała z wody. Na tamtej fotografii syn miał na szyi tylko siną pręgę i wyglądał, jakby spał na plaży. Świadczyło to o jednym. Zwłok Emila celowo nie włożono do chłodni, a ponieważ panował straszny upał, ciało zaczęło się szybko rozkładać. Wszystkie zmiany i ślady na ciele można było teraz wytłumaczyć rozkładem... W całej kostnicy, gdzie obok leżało jeszcze kilka odkrytych ciał, to były jedyne zwłoki o tak zmienionym wyglądzie. Tak jakby specjalnie poddano je obróbce termicznej, by jak najmniej nadawało się do identyfikacji.

Kazano mi podać jakieś znaki szczególne syna. Powiedziałam, że ma znamię na paznokciu, a na lewej nodze duży ciemny pieprzyk. Tak naprawdę, gdybym od razu nie rozpoznała jego krótkich szortów i białych slipek, wtedy już szarych, oraz brązowych skórzanych sandałów na nogach (otrzymał je od ojca po nieżyjącym dziadku), na pewno powiedziałabym: to nie on. Samo ciało i twarz były nie do rozpoznania. Pamiętam pierwszą myśl, która mi wtedy przeleciała przez głowę: Emil nie mógł przejść na drugą stronę Wisły, bo przecież nigdy w życiu nie wszedłby w tych sandałach do wody, bałby się je zniszczyć. Bardzo je lubił, dbał o nie...

Spodenki miał mocno pomazane jakimś smarem, który znajdował się także na slipach. Zastanawiałam się później, skąd mógł się wziąć. Hubert miał na to takie wytłumaczenie: kiedy jechali autobusem, wsiadła do niego jakaś pani z wózkiem. Emil się o niego oparł i pobrudził się o koła. Rozumiałam, że musiał ukucnąć i wtedy mogły mu się ubrudzić wierzchnie spodenki, ale jakim cudem pobrudził majtki? Na to pytanie Hubert nie umiał odpowiedzieć. Jakiś czas później w zeznaniach Huberta pojawiła się inna wersja: to chyba nie był wózek, to mógł być rower... Ale on już tego dobrze nie pamięta.

Sprawami związanymi z organizacją pogrzebu zajęła się Krystyna. Prawie we wszystkim mnie zastąpiła. 16 czerwca w kościele św. Jacka przy ulicy Freta odbyła się msza żałobna, którą odprawił dominikanin o. Krzysztof Kasznica, były kapelan AK.

W kościele byli prawie wszyscy koledzy syna. Był też dyrektor liceum, profesor Kaliński, a także większość nauczycieli. Nad grobem Emila pochyliły się sztandary szkoły. Przyszli przedstawiciele Komitetu Prymasowskiego, przybyli także ci, którzy byli obecni na sali sądowej i pamiętali zeznania Emila na sprawie Tomka i Marka. Ludzie znajomi i zupełnie mi obcy wypełniali po brzegi ogromny kościół.

Na pogrzebie nikt nie widział Huberta.

Wieczorem odbyła się w naszym domu tradycyjna stypa, którą zorganizowali nasi przyjaciele. Mało z niej pamiętam, chyba byłam ciągle w szoku. Zapamiętałam jedynie wizytę u Huberta, którą złożyłam mu około godziny 22.00.

Był sam, ponieważ żona i dziecko przebywali w tym dniu w domu jego teściów. Rozmawiałam z nim w cztery oczy. Puściły mi nerwy. Do tej pory zawsze byłam w stosunku do niego grzeczna, starałam się nie być napastliwa. Teraz przyszłam i z gniewem zażądałam od niego prawdy. Zareagował jak zwykle, bardzo spokojnie. Mówił: „A czy pani chce, by spotkał mnie taki sam los, jak pani syna? Ja mam żonę i dziecko. Czy pani chce, abym zapłacił życiem, jak Emil? Czy to zwróci pani syna?”. Byłam bezsilna. Zapytałam jeszcze tylko: „Czy pan, panie Hubercie (tylko z nim jednym byłam na «pan», z resztą kolegów syna byłam na «ty»), ma poczucie winy?”. — „Nie — odparł. — Tak jak posługiwano się Emilem, tak i mną.”

Trzy dni po śmierci syna przyszło na jego nazwisko wezwanie z sądu. Miał się stawić jako świadek na sprawę Tomka Sokolewicza i Marka Marciniaka... Skład sądu był nowy. Sprawa została przeniesiona z cywilnego sądu na Lesznie i odbyła się w gmachu przy ulicy Chałubińskiego. Sąd wojskowy miał rozstrzygnąć, czy to zeznania Emila są fałszywe, czy też rzeczywiście w śledztwie popełnili przestępstwo funkcjonariusze SB.

17 czerwca, dzień po pogrzebie, pojechałam o 8.00 rano do sądu. Byłam w żałobie, cała ubrana na czarno. Zapytałam sędziego, czy pozwoli mi zeznawać za syna, którego wczoraj pochowałam. Natychmiast wyraził zgodę. Myślę, że nie umiał mi odmówić. Zeznając, przywołałam protokół z zeznań Emila z 17 maja. Powtórzyłam wszystko, co powiedział Emil tamtego dnia, a także to, co jeszcze wiedziałam lub czego się domyślałam. Opowiedziałam o perfidii działania esbeków, o metodach stosowanych przez nich w dniach, kiedy syn czekał w Zakładzie Poprawczym na Okęciu na swoją sprawę w sądzie dla nieletnich. Siedmiu czy ośmiu wojskowych siedziało za stołem i wszyscy mieli spuszczone głowy. Żaden z tych mężczyzn nie patrzył mi w oczy.

Czułam, że już nic więcej nie mam do stracenia. Straciłam syna, widziałam, jak jedzą go robaki... Cóż więcej mogą mi zrobić? Mogą tylko mnie zabić.

Sprawę Tomka Sokolewicza skierowano do rozpatrzenia przez sąd cywilny. 24 czerwca zapadł wyrok: dwa lata w zawieszeniu. Oskarżenie Tomka zostało rozbite w puch. Marek Marciniak także dostał wyrok w zawieszeniu i obowiązek prac społecznych w ogrodach publicznych za zniszczenie pomnika Feliksa Dzierżyńskiego. Dłużej nie siedział, lecz nie wolno mu było wrócić do swojej szkoły. Maturę mógł zrobić w wieczorówce, ale szybko wzięto go do wojska. Natomiast Tomek wyszedł 25 czerwca, dziewięć dni po pogrzebie Emila.

Kilka dni po pogrzebie prokuratura podjęła dochodzenie z urzędu w sprawie okoliczności śmierci Emila — w celu ustalenia, czy było to zabójstwo, czy wypadek.

Trzy miesiące po śmierci syna, we wrześniu 1982, oboje z mężem otrzymaliśmy łaskę cudownego nawrócenia. Dzięki Krystynie pojechaliśmy do jej znajomych górali, do Małego Cichego koło Zakopanego. Poszliśmy na Wiktorówki do kaplicy Matki Bożej Jaworzyńskiej, Królowej Tatr i Podhala. Wróciliśmy stamtąd całkiem odmienieni.

W grudniu 1982 napisałam w oświadczeniu dla prokuratury, że odstępuję od dochodzenia prawdy w sprawie okoliczności śmierci syna, którego zwłoki wyłowiono z Wisły pół roku wcześniej. Oddałam tę sprawę w ręce Boga. Nie chcę już dłużej upominać się o sprawiedliwość ludzką na tej ziemi.


 

[1]       Chodzi o Zdzisława Karosa, który 18 lutego 1982, podczas próby odebrania mu w tramwaju broni służbowej, został śmiertelnie raniony przez 17-letniego Roberta Chechłacza, członka powstałej
po wprowadzeniu stanu wojennego uzbrajającej się organizacji podziemnej. Chechłacza skazano na 25 lat więzienia, wyszedł na wolność w 1989 roku.

 

 

Relację nagrała i przygotowała do druku
Izabela Górnicka-Zdziech

 

Ostatnie z trzech śledztw dotyczących śmierci Emila Barchańskiego zostało, jak poprzednie, umorzone w 1995 roku. (Red.)

 

   

Emil Barchański:

 

Nazywam się Emil Barchański. 6 czerwca 1982 skończę siedemnaście lat. 13 gru­dnia 1981 dla milionów Polaków był potężnym ciosem w tył głowy. Jedni, upadłszy, zostali pojmani, inni jedynie się skulili, przykucnęli i teraz próbują nadal, choć w kuckach, poruszać się do przodu. Są też tacy, którzy upadli i, choć nie zostali pojmani, trwają nadal w tej samej pozycji. Ale najsmutniejsze jest, że są też tacy, którzy zostali pojmani, ale teraz sami z ukrycia zadają takie ciosy, jakie zdążyli otrzymać wcześniej.

Ja należę do tych, którzy próbują stawiać kroki do przodu nawet w trudnej pozycji, w kuckach. Niestety, niedługo mogłem podejmować wraz z innymi te usilne próby. Wpadłem w sidła najzwyklejszego prowokatora, rzec by można — agenta Służby Bezpieczeństwa. Przez niego lub dzięki niemu rozpocząłem tę 340-godzinną podróż, bardzo pouczającą, ale jakże okrutną i bolesną.

Szymona [Pochwalskiego] znałem już wcześniej. Był to zwykły, może mniej lub bardziej sympatyczny kumpel, z którym łączyły mnie jedynie zwykłe towarzyskie rozmowy na tzw. tematy nie zobowiązujące nikogo do niczego. Przypuszczam, że dopiero moja obecność na mszy odprawianej 28 lutego 1982 w kościele przy ulicy Krasińskiego, mszy w intencji więzionych po 13 grudnia — internowanych i aresztowanych — oraz ich rodzin, pozwoliła Szymonowi zaufać mi i zaproponować coś, na co nie każdy w obecnej sytuacji by się zgodził.

Chodziło o druk; powielanie, jak się później dowiedziałem, broszury Adama Michnika. Miało mi to dać nie tylko możliwość poznania ludzi, których zawsze chciałem poznać, ale także możliwość przeczytania czegoś, co — jak przypuszczałem — na pewno mnie zainteresuje. Cztery dni pracy w pełnej konspiracji i odizolowaniu miało mi przynieść 4000 złotych.

Zabezpieczając się odpowiednio i uprzedzając rodziców, udałem się z Szymonem następnego dnia, to jest 1 marca

 

1982, na umówione wcześniej spotkanie.Do mieszkania, w którym mieliśmy pracować, zaprowadził nas człowiek znany wcześniej Szymonowi. Tam czekał inny mężczyzna. Przedstawił się jako Andrzej. Jego Szymon znał bardzo krótko [...].

W mieszkaniu leżały przygotowane wcześniej: papier, farba, matryce i wszystko to, co potrzebne jest do druku. Po krótkim omówieniu szczegółów pracy i ogólnych zasad, którymi mieliśmy się kierować przy powielaniu, a także warunków, na jakich mieliśmy się tym zajmować, obaj panowie wyszli z mieszkania, zabierając klucze.

Pracowaliśmy prawie non stop z krótkimi przerwami na papierosa, jedzenie i sen. Mieliśmy skończyć do czwartku 4 marca.

Mimo ciężkiej harówy, zarówno jakość, jak i ilość naszej pracy nie były zadowalające. Ostatni raz Andrzej przyszedł w środę około godziny 11.00. Wpadł na chwilę, po czym zaraz wyszedł. Wiedzieliśmy, że się nie wyrobimy do czwartku, on zapewnił nas, że to nic nie szkodzi, a ponieważ w czwartek wraca właścicielka, przeniesiemy się do innego mieszkania, gdzie skończymy powielanie.

Po upływie około dwóch godzin, gdy ja po trzygodzinnym śnie przygotowywałem się do roboty, a Szymon właśnie wyszedł do łazienki, usłyszałem potężny, tępy odgłos uderzenia. Powtórzyło się to dwa razy. Upewniwszy się, że to ktoś dobija się do drzwi, po sekundzie wahania, a właściwie bez żadnego wahania dostałem się na balkon. Tak jak stałem, zacząłem przeskakiwać z balkonu na balkon, wciąż jednak na tym samym poziomie. Na którymś z nich przykucnąłem, trzęsąc się cały, mniej z zimna, a bardziej ze strachu.

Nie byłem jednak do końca pewien, czy moje przypuszczenia są prawdziwe. Może to tylko psychoza... Może mi się tylko zdawało. W głowie mi się nie mieściło, iż to możliwe, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, że i ja mogę wpaść, że i mnie dostaną kiedyś w swoje łapy. Niesamowita pogoń myśli, bałagan umysłu nie pozwalały mi na ocenę sytuacji i szans kontynuowania ucieczki. Te kilka minut wydało mi się bardzo długie. Trzeba było coś robić — czy jest sens schodzenia balkonami w dół? A jeśli dom jest otoczony? Trzeba zobaczyć.

Wychyliłem się przez barierkę, zerknąłem na tamten balkon i wtedy... „Jest, mam go! — Wracaj, bo zastrzelę jak psa! — Wracaj albo skacz!” Pistolet gotowy do strzału, przerażający krzyk, okrutne oczy, zdeterminowana twarz. „Jedna sztuczka i jesteś na dole. Wracaj!”

Zacząłem wracać, nie powiem, że ufnie, ale na pewno nieświadomie. Coś jakby mnie rewidowali, ale to był ułamek sekundy: „Przy sobie nie ma”. Miałem wrażenie, jakbym latał między ścianami. Wszystko w ruchu, ból chwilami był tak ciągły, że następne ciosy były prawie nieodczuwalne.

Rzucili mnie na ścianę, potem tapczan, regał, jakieś twarde podłoże — podłoga, chwila stabilności, mój wzrok zaczął rejestrować konkretne obrazy, nieruchome. Trudno powiedzieć, że się rozglądałem, ale w każdym razie starałem się zobaczyć, gdzie Szymon. Leżał tak samo, jak ja — na brzuchu, nogi rozkraczone do maksimum wytrzymałości, piekący ból w kroku; to tak, jakby skóra pękała. Ręce początkowo na ziemi, otwarte dłonie.

Słyszę, że ktoś coś mi mówi. Każe coś zrobić, ale nic nie mogę zrozumieć. Wtedy zobaczyłem ciężki but na swojej ręce. Zobaczyłem ból. Ja nadal nie rozumiem, o co mu chodzi, but przechodzi na policzek i to samo ugniatanie: „Na kark łapy!”. Zaplotłem dłonie na karku, spojrzałem na Szymona, on nadal leży, ręce ma już na karku, wtedy czub innego buta uderza z piekielną siłą w jego żebra. Odgłosu, jaki wydał Szymon, nie można nazwać krzykiem ani jękiem — to po prostu ból, ten dźwięk jakby wyszedł z żołądka, z samych płuc. „Kto tu przychodził? Mów, bo jak ... w jaja, to się już nie podniesiesz!” Wtedy nie ból, a coś, na co nie ma wystarczająco mocnego słowa, poczułem w kroku, gdzieś z głębi moich wnętrzności wydobył się charkot, który niemal wyplułem z gorącą, gęstą i lepką śliną.

Potężny cios w kręgosłup, taki sam, jaki otrzymałem zaraz po tym, jak znalazłem się na podłodze. Nie wydałem żadnego dźwięku, bo już żadnego w sobie nie miałem. Czułem się jak wbijany w ziemię, wygięty do granic wytrzymałości mojego kręgosłupa. Musiałem zmienić pozycję choć na chwilę. Krzyknąłem, że powiem, iż przychodził tu taki jeden... Pozwolili mi usiąść. Powiedziałem o Marku, chciałem dać znać w jakiś sposób Szymonowi, co będę mówić. [...] Przez tę chwilę mogłem zobaczyć coś więcej niż buty i podłogę.

Robili zdjęcia, oczywiście rewizję, nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć, z powrotem rzucili mnie na podłogę. Jakby dopiero wtedy do mnie dotarło, że są po cywilnemu, że nie było tam ani jednego mundurowego, chyba że mundurami można by nazwać wyprasowane garnitury z szerokimi, chamskimi krawatami. Na twarze nie patrzyłem, bałem się, po prostu nie wiedziałem, czy wolno, czy za takie spojrzenie nie zaczną znów kopać.

Gdy okazało się, że jestem młodszy od Szymona, wzięli mnie pierwszego. Wstałem, któryś z tyłu kopnął mnie w krzyż, poleciałem trochę do przodu. „Łapy!”, związali mnie jakimś paskiem. „Niech weźmie sweter!”„Po co mu sweter?” — śmiech. „Słuchaj — nie usłyszałem imienia — on jest twój, to twoja własność, zrób z nim coś, ale żeby dojechał tam do nas.” Na twarzy adresata tych słów grymas, który miał być uśmiechem.

Przyjrzałem się temu człowiekowi. To ten sam, który zauważył mnie na balkonie. Około 25 lat, wysoki, dobrze zbudowany. Miał na sobie ogrodniczki ze zwężanymi nogawkami, tzw. pumpy, włosy zaczesane do tyłu, przerzedzona bródka — po prostu człowiek, którego gdybym spotkał wcześniej, uznałbym za jakiegoś „hybrydowca”, dyskotekowego chłopca... A był to funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Podobnie zresztą jak pozostali.

W towarzystwie jeszcze jakichś dwóch wyprowadzili mnie do windy. Przy windzie stała kobieta z jakimś starszym mężczyzną. To mieli być niby ci, którzy nas wydali, jacyś sąsiedzi. Dałem się nabrać. Wepchnęli mnie do windy.

W windzie było ciemno, mało widziałem; czułem i słyszałem tylko: „Teraz czekają ciebie takie niespodzianki. Cały czas. Wiesz za co? Za to, że uciekałeś”. Dostawałem ciosy w żołądek, a gdy się kuliłem, w kark. Kilka razy z otwartej dłoni bił mnie po twarzy i po głowie.

Wysiedliśmy z windy. Szedł trochę z przodu, moje związane ręce trzymał pod pachą; „Bo po co ludzi denerwować...”. A ludzie swoje i tak widzieli — byłem cały w farbie drukarskiej, a przed domem stał milicyjny radiowóz, nysa. Lecz nie do niej wsiadłem, tylko do drugiego samochodu. Był to gazik wojskowy. Wepchnął mnie do środka, na tylne siedzenie, usiadł obok mnie. Ruszyliśmy.

Przez całą drogę spotykały mnie różne „niespodzianki”. Wtedy najwięcej byłem bity po twarzy i żebrach. Gdy przejeżdżaliśmy koło przystanku lub blisko krawężnika, miałem spokój, ale w tunelu Trasy WZ pod placem Zamkowym ani chwili spokoju nie dał. Bił seryjnie, bez przerwy, to była jedna długa „niespodzianka”. Każdy cios to ból. Znienacka, pojedyncze uderzenia bolą bardziej od ciągłego bicia, kiedy po chwili niczego się już fizycznie nie czuje, bo wtedy górują udręka i ból psychiczny. Oczy szczypią, tępy ból głowy, ciemno przed oczami, uczucie golizny, nie ma skóry, są tylko nerwy, chłód i uciążliwy ból w karku pod ogromnym ciężarem głowy.

Nie wiedziałem, gdzie jedziemy, nie zastanawiałem się nad tym. Wiadomo, nie do domu... Skręcamy w Nowotki. Już wiem — to Pałac Mostowskich. Wjeżdżamy na podwórze. Długie korytarze, co metr — drzwi. Klosz wiszący na ścianie informuje: „Nie wchodzić. Przesłuchanie”. Przy końcu korytarza jakaś wnęka, w niej drzwi. Pierwszy pokój... W drugim pod wpływem silnego kopnięcia osuwam się wzdłuż ściany na podłogę.

Przede mną stoi sześciu drabów, każdy pod krawatem, łapy jak moja twarz, metr osiemdziesiąt wzrostu... „Uciekał, skurwiel!”„A to ... jego mać!” Bili, jak popadło. Każdy z nich chciał uderzyć, kopali, bili po twarzy, w żołądek. Ciągłe obelgi, obrażali wszystko, co mogło być dla mnie ważne. W śmiechu któryś wpadał w szał i bił, aż upadnę. W twarz nie kopali, bo „to zostawia ślady”.

Potem do następnego pokoju. Tu miało się rozpocząć właściwe przesłuchanie. Upadałem często. Bili inni, ale za to samo... Za to, że mam szesnaście lat, za to, że jestem chudy „jak szkapa oświęcimska”, że uciekałem i wreszcie za to, że jestem za grzeczny, czyli jednym słowem — „gdybym mógł, to powiesiłbym ich wszystkich wraz z całymi rodzinami”. Bili też za to, że robię bałagan w pokoju, w którym oni pracują, że ściągam dywan... Bili, bo chcieli.

Po jakiejś godzinie zaczęło się „normalne” przesłuchanie z bardziej metodycznym biciem. W pokoju wciąż siedziało czterech, pilnowali okna, a raczej szyb. Zadawali pytania, lecz wcale nie oczekiwali odpowiedzi. Mimo że starałem się natychmiast odpowiedzieć, otrzymywałem ciosy. Popełniałem błędy, nie miałem żadnej wersji. Bili i pytali. Cały przebieg przesłuchania, wraz ze szczegółami dotyczącymi ich metod, sposobów, blefów, zapiszę osobno. Cały czas straszyli i blefowali.

Do bardzo metodycznych sposobów bicia należy pałowanie po piętach. [...] Wkładali palce między drzwi. Straszyli włożeniem jąder w szufladę; borowaniem zęba — lecz nie tak, jak stomatolog, lecz tuż przy nerwie przednich zębów; łamaniem rąk i jakąś „japońską metodą”, o której wiem mało, ale brzmiało to groźnie. Być może blef... Bili pałką po dłoniach i kolanach, straszyli zgaszeniem papierosa na powiece...

Trudno mi to wszystko wypisywać, bo wiem, że to „nieprawdopodobne” i boję się, że gdybym zaczął wyliczać to, czym straszyli lub to, co wobec mnie zastosowali, to wtedy po prostu by mi nie uwierzono, bo ja sam też bym nie uwierzył.

 

Relacja spisana w marcu 1982 — jedyny
ocalały fragment wspomnień Emila
Barchańskiego Od grudnia do maja

 

Barchanski (doc, ok. 170 KB) Barchanski (pdf, ok. 100 KB)
   
notatka informacyjna MO (pdf)  

notatka informacyjna MO (jpg) 

 

 

Emiliszek

 

SEBASTIAN REŃCA
 

 

 

Poniższy tekst pochodzi z książki Sebastana Reńca wydanej nakładem Biblioteki Encyklopedii Solidarności i zostaje tutaj udostępniony bez żadnych skrótów ani poprawek. Tekst ten nie był ze mną konsultowany i stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni Autora.
   

Jego historia nie kończy się happy endem (jak i inne w tym zbiorze). Tym jednym zdaniem mógłbym zakończyć wstęp do opowiadania o Emilu Barchańskim, najmłodszej ofierze stanu wojennego. Jednak kiedy czytałem o Emilu (przede wszystkim fragment jego wspomnień oraz relację jego matki, Krystyny Barchańskiej, opublikowane w kwartalniku „Karta” 51/2001), przypomniała mi się jedna z ostatnich scen „Roku 1984” Orwella.

„– Czy wierzysz w Boga, Winston?

– Nie.

– Więc co to za siła nas pokona?

– Nie wiem. Duch ludzki.

– Czy uważasz się za człowieka, Winston?

– Tak.

– Jeśli jesteś człowiekiem, Winston, to ostatnim. Twój gatunek wymiera, a za spadkobierców ma nas. Czy nie pojmujesz, że zostałeś sam jak palec? Wypadłeś już poza nawias historii; nie istniejesz. – Zachowanie O’Briena zmieniło się; szorstkim tonem zapytał:

– Czy uważasz się za lepszego od nas, dlatego, że kłamiemy i umiemy być okrutni?

– Tak. Jestem lepszy od was”4.

Emil był lepszy od was (tak, do was piszę), baliście się go tak, że najpierw torturowaliście go na ileś tam sposobów, a następnie zamordowaliście. Czy wiedzą o tym wasze matki, ojcowie, żony, córki, dzieci, wnuki, kochanki? Wątpię. Zastanawiam się tylko, jak ze spokojnym sumieniem wy oraz tylu innych spokojnie siadacie do kolacji wigilijnej, chodzicie z nimi na spacery, do kina, idziecie spać. Dochodzę do wniosku, że jest to możliwe, bo ludzie bez sumienia są do tego zdolni.

Gdy czytałem opis tortur, jakie stosowaliście wobec Emila, przyszedł mi na myśl Kazimierz Moczarski (żołnierz Armii Krajowej, szef Biura Informacji i Propagandy ZWZ-AK, skazany początkowo na karę śmierci za działalność w AK), który odnotował w piśmie do Sądu Najwyższego, że podczas śledztwa prowadzonego przez oficera byłego MBP poddany został (od 9 stycznia 1949 r. do 6 czerwca 1951 r.) czterdziestu dziewięciu (sic!) rodzajom maltretowania i tortur, wśród których wyróżniały się m.in.: bicie pałką gumową najbardziej wrażliwych miejsc ciała (np. nasady nosa, podbródka i gruczołów śluzowych, wystających części łopatek itp.); bicie batem obciągniętym tzw. lepką gumą wierzchniej części nagich stóp w okolicach palców; bicie pałką gumową w pięty (seria po dziesięć uderzeń na piętę – kilka razy dziennie); wyrywanie włosów ze skroni i karku (tzw. podskubywanie gęsi), z brody, z piersi oraz krocza i narządów płciowych; miażdżenie rozżarzonym papierosem okolic ust i oczu; przypalanie płomieniem palców obu dłoni; zmuszanie do niespania przez okres siedmiu do dziewięciu dni.

Tych oraz dziesiątków innych tortur doświadczył czterdziestoletni mężczyzna, żołnierz. Wy torturowaliście jeszcze dziecko! Okazuje się, że chociaż lata pięćdziesiąte i osiemdziesiąte dzielą dwie dekady, jednak metody policji politycznej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej były zawsze takie same, zarówno za Bieruta, jak i za Jaruzelskiego.

 

– Jest, mam go! Wracaj, bo zastrzelę jak psa! – krzyczał mężczyzna stojący na balkonie, wychylając się przez barierkę. – Wracaj albo skacz! Jedna sztuczka i jesteś na dole!

Chłopak, który próbował uciekać, zaczął się ostrożnie cofać. Gdy dotarł do balkonu, na którym czekał na niego mężczyzna z pistoletem, czuł, że pomimo niskiej temperatury jest cały spocony.

Wciągnięty za barierkę, upadł twarzą na posadzkę. Tamten złapał go za koszulę
i wepchnął do mieszkania. Chłopak zdążył zauważyć, że Szymon leży na podłodze, gdy tamci zaczęli go bić. Od tego dnia musiał przyzwyczaić się do bólu…

Bili przez minutę, może dłużej. W końcu, gdy leżał twarzą do podłogi, z szeroko rozstawionymi rękami i nogami, zostawili go przez chwilę w spokoju. O czymś rozmawiali. Emil próbował ogarnąć myślami to, co się stało w ciągu ostatnich minut. Nie trwało to długo, bo zaraz przypomnieli sobie o nim.

– Łapy na kark, gnojku! – rozkazał jeden z nich.

Emil nie zrozumiał, docierały do niego słowa, ale ich sens… nie mógł go pojąć. Jego wzrok padł na dłoń, a na niej… but, który rozgniatał palce.

– Łapy na głowę, szczeniaku!

Z perspektywy podłogi tamci wydawali się ogromni. O tym, że są silni i potrafią bić, Emil już wiedział, teraz przyszła kolej na Szymona.

Gdy kolejny ból zaczął mijać, nadszedł następny, niespodziewanie, z podbrzusza, i pytanie, odwieczny znak zapytania i groźba tajnych służb.

– Kto tu przychodził? Mów, bo jak ci przypierdolę w jaja, to się już nie podniesiesz!

Uderzenie dosięgło, ale nie podbrzusza, tylko karku. Emil w życiu tak nie płakał, nigdy nie doświadczył takiego bólu, dlatego w odruchu obrony wystękał:

– Powiem, powiem, wszystko wam powiem – teraz dopiero poczuł, jak grube ma wargi. Spuchły, dlatego słowa, które wypluwał razem ze śliną zmieszaną z krwią, brzmiały tak dziwnie.

Nad nim stał mężczyzna może dwudziestopięcioletni. Jak pozostali, był wysoki i dobrze zbudowany, ubrany w spodnie „ogrodniczki” ze zwężanymi nogawkami. Zgodnie z dyskotekową modą miał włosy zaczesane do tyłu, a twarz okalała przerzedzona bródka. Takich jak on można było spotkać w okolicach klubu studenckiego „Hybrydy”. Pozostali byli ubrani w garnitury lub marynarki, a kołnierzyki koszul spinały im szerokie krawaty.

– Czekaj, pamięć gnojkowi wróciła, chce gadać – jeden z mężczyzn powstrzymał Hybrydowca, który przymierzał się do kolejnego ciosu.

– Marek, tutaj przychodzi Marek – wyseplenił chłopak.

– Dobra, o szczegółach pogadamy sobie gdzie indziej. Wstawaj – tym razem kopniak wylądował na plecach Emila.

– Łapy!

Skrępowali go paskiem od spodni.

– Niech szczeniak weźmie sweter.

– A po cholerę mu sweter? – zapytał Hybrydowiec.

Kumpel zignorował jego pytanie, mówiąc:

– Ty, on jest twój, to twoja własność, zrób z nim coś, ale tak, żeby dojechał żywy do nas.

Hybrydowiec cynicznie uśmiechnął się do kumpla. Emil wyszedł z mieszkania w jego towarzystwie oraz dwóch innych funkcjonariuszy. Doszli do windy. Przy jej drzwiach stali jakaś kobieta i starszy mężczyzna.

– Państwo pozwolą, że sami zjedziemy?

– Tak, oczywiście – odparła kobieta.

– Taki element mieszka przez ścianę. Wywrotowcy, jak ten tutaj.

Spojrzeli na Emila. Wyglądał strasznie. Spuchnięte wargi, nabrzmiała twarz, a do tego pobrudzony krwią oraz drukarską farbą.

Winda. Ciasno. Ciemno. Uderzenie w żołądek. Potem następny cios w twarz.

– To na dobry początek. Teraz czekają cię takie niespodzianki. Cały czas, a wiesz za co? Za to, że spierdalałeś.

– Przed nami się nie ucieka – dodał drugi głos w ciemnościach i zaśmiał się głośno.

Wojskowym gazikiem zawieźli go do Pałacu Mostowskich. Po drodze cały czas bił go Hybrydowiec. Ciało chłopaka stało się jednym strzępem mięsa z nerwami na wierzchu. Każde uderzenie powodowało brak oddechu, plamy przed oczami, tępy ból głowy.

– Zapierdalał skurwiel po balkonach jak małpa jakaś! – tymi słowami przywitali się koledzy z kolegami na komendzie.

– Tylko nie bij po gębie, będą ślady, a to, co już ma, szybko mu zejdzie.

– Za co, panowie, za co?!!

– Za nico.

– Za to, że masz szesnaście lat i bawisz się w politykę. Michnika bzdety zachciało ci się drukować!

– Chudy jesteś jak oświęcimska szkapa.

– Przepraszam, tylko nie bijcie – prosił. – Ja tego już dłużej nie zniosę.

– Patrzcie, jaki grzeczny, daj mu Heniu po nerkach, bo jakby mógł, to powywieszałby nas wszystkich na drzewach…

– Ta, razem z rodzinami. A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści. Jeszcze zobaczysz, gnojku, kto tu, kurwa, zawiśnie!

– Co tak się przewracasz, papiery mi z biurka zrzucasz i bałagan robisz?! – podbity blachą zimowy trzewik wylądował na żebrach Emila.

Tak właśnie wyglądał pierwszy dzień zatrzymania siedemnastoletniego Emila.

Czym zasłużył sobie na takie traktowanie? Ogień nie spalił kamienia. Za to wywołał ogromny gniew bękartów krwawego Feliksa.

Emil był jednym z tych, których tamci chcieli upodlić, ale oni są zbyt mali, dlatego nie zabrali mu godności pomimo swych perfidnych i cynicznych sposobów. Musiał przecież znać te słowa, wyjęte z poematu Tebaida napisanego przez rzymskiego poetę Stacjusza: Macte animo iuvenis! Medios paret ire per enses nudaque pro cares opponere pectore muris5. To motto jego szkoły – XI Liceum Ogólnokształcącego im. Reja w Warszawie.

Poszedł z nimi na miecze, z obnażoną piersią, poszedł po słońce. Mamie zostawił list…

Krystyna miała dwadzieścia jeden lat, gdy urodziła Emila. Odkąd syn poszedł do liceum, zaczęła się o niego poważnie bać. Działo się tak dlatego, że szybko zorientowała się, iż razem z kolegami i koleżankami Emil dużo rozmawia o historii, o tym, co dzieje się w kraju, o „Solidarności”. Nie były to bezpieczne rozmowy. Potem założył jeszcze tę szkolną gazetę i kabaret.

Teraz płakała. Przed nią na stole leżała kartka wyrwana z zeszytu, którą Emil zostawił, wychodząc z psem nad Wisłę. Jeszcze raz przez łzy przeczytała tych kilka zdań nakreślonych długopisem:

 

„Poszedłem po słońce z psem i przysposobieniem obronnym. Niech przy Tobie będzie Mahariszi, lecz przy mnie, jako kontrast w stosunku do intruza, który bez mojej woli we mnie jest, czyli Podsiadły – nauczyciela PO. Bądźmy czujni i zjedzmy razem obiad po moim powrocie, a będzie to godzina słońca takiego, które niepotrzebne mi będzie, i wrócić będę mógł na łono Bonifraterskiej 16 m. 27. Emiliszczek”.

 

Każda tragedia ma swój początek. W przypadku Emila miał on miejsce 10 lutego 1982 roku.

Zima przełomu lat 1981/1982 była ostra i śnieżna. Do tego stan wojenny spowodował, że przez kilka dni na ulice nie wyjeżdżały pługi. W wielu miastach na chodnikach potworzyły się zaspy, a ulice stały nieprzejezdne. Zresztą ludzie w tamtym czasie wychodzili z reguły na dwór tylko z konieczności.

To sprzyjało spotkaniom Emila i Artura nad Wisłą.

– Szeroki zamach i rzuuut – butelka wypełniona wodą i zatkana papierowym korkiem wylądowała z trzaskiem na łasze piasku, która wyrosła jakieś pięć metrów od brzegu.

– Dobrze, bardzo dobrze – Artur pochwalił Emila.

– Teraz ty.

Artur sięgnął do szkolnej torby. Każdy z nich przyniósł ze sobą po kilka pustych szklanych butelek, które teraz napełniali w rzece i rzucali do celu.

– Jak myślisz? Uda się nam?

Artur przykucnął i chroniąc ogień zapałki w dłoniach, odpalił papierosa.

– Co ma się nie udać? Jak wszystko dokładnie przygotujemy, ustalimy plan ewakuacji, dobrze wyznaczymy godzinę, będzie dobrze.

– Mało nas. Pomnik musi zapalić się jak pochodnia.

– Też o tym myślałem. Żeby bezpiecznie uciec z placu, musimy rzucić na dziada po góra dwie butelki i spadać.

– Masz kogoś na oku?

– Dwóch kumpli mogę spytać. Trzeciego jakoś się zwerbuje do akcji.

– Wiesz, ten ktoś musi być pewny.

– Wiem, nie musisz mi przypominać. Napełniaj butelkę i wal, musimy obrzucać Feliksa bez pudła.

Trzask, butelka w celu.

– Pięknie – taki niepozorniak z ciebie, ale cela to ty masz.

Emil uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Poczęstujesz papierosem?

– Jasne, chcesz zapalić?

– A daj.

– Tylko sam sobie odpal, bo na tym wietrze zapałki gasną jak cholera.

– Żeby tylko pomnik nam szybko nie zgasł – chłopcy zaśmiali się głośno.

Emil zaciągnął się i szybko opanował oddech, by nie zakaszleć. Papierosy może i nie były zbyt dobre, ale jakoś tak dziwnie dodawały mu męskości. Wiedział, że gdyby urodził się pod koniec ubiegłego wieku, to z pewnością zaciągnąłby się do legionów Piłsudskiego. Dlatego może tak właśnie nazwali siebie – „Piłsudczycy”.

– Mam nadzieję, że tak skończą – stwierdził Artur, patrząc na peta wgniecionego podeszwą buta w ziemię.

– Co skończą? – zapytał Emil, wydmuchując dym przez półotwarte usta.

– Nie „co skończą”, tylko „kto skończy” – oni. Teraz są wszystkim, a w przyszłości będą nikim. Nie podniosą się już z kolan.

– Wierzysz w to?

– A dlaczego nie? Ty też wierzysz, to po co pytasz?

– Żeby się upewnić.

– Tak, nie jesteś w tym osamotniony, jeżeli nas dwóch w to wierzy i tylu innych, to nie możemy być wariatami.

– Jesteśmy wariatami, tylko że nie psychicznymi, a politycznymi. Kiedyś z Tomkiem rozmawiałem o tym, co robimy. Zacytował mi wtedy słowa Rafała Leszczyńskiego, który żył w XV wieku i powiedział: „Milsza mi niebezpieczna wolność niż bezpieczna niewola”. Takiego życia nienawidził również Piłsudski, zresztą w pozytywnym rozumieniu tego słowa on też był wariatem, biedakiem o jednych portkach, który doprowadził do tego, że Polska powstała z kolan.

– Popełnił jeden błąd.

– Niby jaki?

– Ano taki, że nie dobił bolszewików w 1920 roku, gdyby to zrobił, to dzisiaj nie byłoby tego całego komunistycznego syfu.

– A Warszawa byłaby dalej stolicą prywiślańskiej guberni. Przecież „biali”, tak jak i „czerwoni”, byli przeciwni niepodległej Polsce.

– Ale przynajmniej Kołczak, Denikin i Wrangel dobiliby Lenina, Trockiego, Stalina i Dzierżyńskiego.

– Nie Piłsudski, to my dobijemy tego ostatniego bolszewika. Spalimy go, a może w przyszłości ktoś podłoży pod cokół dynamit i wysadzi go w powietrze.

Emil nie mógł przewidzieć, że stanie się to już za siedem lat, a pomnik, który odsłonięto w lipcu 1951 roku, przestanie istnieć. Odsłonięto go w dwudziestą piątą rocznicę śmierci Dzierżyńskiego, a Plac Bankowy, na którym stanął twórca CzeKa, przemianowano na plac jego imienia. Napis na cokole był zdaniem wygłoszonym przez Bolesława Bieruta: „Feliks Dzierżyński to duma polskiego ruchu rewolucyjnego”. Emil i jego koledzy byli drugimi, którzy odważyli się podnieść ręce na towarzysza Feliksa. Pierwszymi byli ci, którzy w latach pięćdziesiątych oblali mu dłonie czerwoną farbą.

„Piłsudczycy” nie tylko obrzucili go butelkami z farbą, ale również z benzyną. Świadkiem tego wydarzenia był między innymi starszy mężczyzna, który z nastoletnią wnuczką szedł wtedy na umówioną prywatną wizytę lekarską.

Wyszli z domu o godzinie szesnastej pięćdziesiąt, kilka minut później byli już na Placu Bankowym (dziadek Tadeusz był upartym staruszkiem, który nie mógł przyzwyczaić się do powojennych nazw ulic i placów w stolicy). Zosia uważnie patrzyła pod nogi, uważała, by dziadziuś, którego prowadziła pod ramię, nie potknął się. Nagle stanęli. Starszy mężczyzna ściągnął czapkę.

– Co się stało?

– Nie widzisz tego?

Dwóch lub trzech zamaskowanych mężczyzn w kominiarkach, a może było ich więcej, rzucało w pomnik butelkami. Wszyscy mieli biało-czerwone opaski naciągnięte na rękawy kurtek. „Jak powstańcy” – pomyślała Zosia.

Nagle w dłoni jednego z nich zabłysła zapalniczka, płomień szybko objął szmatę nasączoną benzyną, która służyła za korek oraz zapalnik. Feliks stanął w płomieniach.

Kilka minut po godzinie siedemnastej życie zamarło na Placu Bankowym. To było coś niesamowitego. W czasie stanu wojennego, w pobliżu komendy Milicji Obywatel-skiej, ktoś odważył się to zrobić. Pomnik zajął się ogniem, a mężczyźni zaczęli uciekać. Za jednym z nich ruszył w pościg samochód, Zosia poprosiła w myślach Pana Boga o szczęśliwą ucieczkę tych chłopców.

– Dziadziuś, ty płaczesz? – zapytała, widząc łzy w jego oczach.

– Naprawdę? – zapytał zdziwiony mężczyzna, wnuczka pokiwała głową. – Oby im się udało.

– Chodźmy już, tutaj może być zaraz gorąco – poprosiła.

– Nie bój się ich. Przetrwałem w tym mieście okupację niemiecką i stalinizm, w ich wieku grzebałem w warszawskich gruzach kolegów i taplałem się w gównie kanałów. Żadnych cymbałów, którym szefuje pryncypał Dzierżyński, nie boję się!

Złapali wtedy Marka, który jako ostatni został zwerbowany do akcji w lokalu „Igloo” na Nowym Świecie. Emil razem z Arturem uciekli do mieszkania przy ul. Bonifraterskiej. W drzwiach przywitała ich Krystyna. Chłopcy szybko i głośno oddychali, przeżuwając w ustach gęstą od zmęczenia ślinę. Artur stał, oparłszy dłonie na kolanach, Emil przykucnął przy ścianie.

– Chłopaki, coś się stało, biegliście?

Tamci zaczęli się głośno śmiać.

– Wchodźcie, nie zachowujcie się tak głośno.

W przedpokoju matka Emila jeszcze raz powtórzyła pytanie:

– Co się stało?

Syn przeszedł do kuchni, odkręcił kran i nalał wody do szklanki, którą następnie szybko wychylił, po czym jeszcze raz ją napełnił i podał koledze.

– Mama się nie martwi. Po prostu odezwała się w nas szczeniacka krew i zaczęliśmy się ścigać.

Matka usiadła na krześle  stojącym przy szafce z butami, głośno westchnęła.

– Czy wy, dzieci, wyobraźni nie macie? Przecież mógł was widzieć jakiś nadgorliwy mundurowy, który, mało myśląc, wziąłby was za bandytów.

– E, tam, mama to martwi się na zapas. Nic się nie stało, jesteśmy cali i zdrowi – Emil rozłożył lekko ręce i okręcił się wokoło. Artur widząc to, też się uśmiechnął. Gdy Emil odprowadził gościa przed klatkę schodową i wrócił do domu, usiadł w kuchni. Mama stawiała właśnie na gazie zupę, która miała być obiadem na następny dzień.

– Co będziemy jutro jeść?

– Ogórkową – odparła zdawkowo Krystyna.

– Mama się gniewa czy co?

– Nie, dlaczego miałabym się gniewać?

– Przecież widzę, że mama jest obrażona.

– Bo nie mówisz mi prawdy. Wiesz, jak bardzo nienawidzę kłamstwa, zresztą nie tak cię wychowałam, przecież zawsze trzeba mówić prawdę.

– Niestety, nie zawsze, mamo.

– Nie rozumiem, a siódme przykazanie?

– Czasami, mamo, trzeba skłamać, dla dobra…

– Czy syn może okłamać własną matkę, czyżbyś zapomniał również o czwartym przykazaniu?

– Nie zapomniałem, przecież mama wie…

– O co chodzi? Jak mi powiesz, będę spokojniejsza.

Emil uklęknął przy mamie, która usiadła na kuchennym taborecie. Jej dłonie o długich palcach ścisnął w swoich i pocałował.

– Przepraszam – powiedział i położył głowę na jej kolanach. Matka zaczęła go głaskać po włosach.

– Nie mogłem wygadać się przy Arturze, taką mamy umowę, że nikomu nie możemy o tym powiedzieć.

– Ale mnie możesz.

– Wiem, mamo.

– O co chodzi?

– Razem z kolegami podpaliliśmy pomnik Dzierżyńskiego.

– Co zrobiliście?! – Krystyna gwałtownie wstała.

– Obrzuciliśmy butelkami z farbą i koktajlami Mołotowa pomnik Czerwonego Feliksa.

– Boże mój, nie mów o tym nikomu!

Po kilku dniach Krystyna przeczytała w „Trybunie Ludu” o chuligańskim napadzie oraz o tym, że zatrzymano sprawców podpalenia pomnika. Oczywiście było to kłamstwo, bo Emil wpadł dokładnie trzy tygodnie później, gdy drukował z kolegami „bibułę” Adama Michnika, zatytułowaną Będę krzyczał.

Prawie nikt oprócz Krystyny nie krzyczał. Ona krzyczała w ciszy, modliła się i płakała. Właśnie wyszła z mieszkania, gdy zapukali do drzwi, otworzył mąż. Tamci, mając nakaz, przeprowadzili rewizję, wcześniej powiedzieli mu, że Emil został zatrzymany i przebywa w Pałacu Mostowskich.

– Jak pani mówi?

– Emil Piotr Barchański, urodzony szóstego czerwca 1965 roku.

Oficer dyżurny jeszcze raz zaczął przeglądać rejestr zatrzymań.

– Przykro mi, ale nikt taki nie przebywa u nas.

– To niemożliwe, panowie, którzy przeprowadzili rewizję, powiedzieli mężowi, że syn jest właśnie tutaj.

– Droga pani, może ma być, bo jak ja nie mam go w papierach, to znaczy, że w tej komendzie nikt taki nie jest zatrzymany – milicjant podniósł głos.

– Ale może jeszcze raz pan sprawdzi?

– Do widzenia. Ja tutaj pracuję.

– Chodźmy, nic tu po nas – mąż delikatnie złapał Krystynę pod rękę i wyprowadził na ulicę. – Nie płacz, wszystko będzie dobrze. Może faktycznie tamci się pomylili, a może w nerwach ja coś przekręciłem?

– Nie, nic nie przekręciłeś – Krystyna wytarła nos w chustkę. – To oni coś kręcą. Czuję, że coś jest nie tak.

– Chodźmy do domu, tam w spokoju pomyślimy, co robić dalej.

– Czekaj, przecież Emil jest nieletni, oni nie mają prawa trzymać go w areszcie dla dorosłych. Może jest w izbie dziecka?

– Gdzie to jest?

– Chyba na Wiśniowej.

– To jedźmy tam, na pewno masz rację.

Niestety, tam również nikt nic nie wiedział o Emilu. Krystyna zdawała sobie sprawę z tego, że jej możliwości poszukiwania syna wyczerpały się, dlatego postanowiła zatelefonować pod numer, który przekazano jej wraz z informacją, że Emil idzie na akcję. Miała dzwonić, „gdyby jednak coś się wydarzyło”.

– Halo, dzień dobry, z tej strony Barchańska, matka Emila.

– Dzień dobry, miło mi.

– Z kim rozmawiam, jeśli mogę wiedzieć?

– Przepraszam, nie przedstawiłam się, Krystyna Pochwalska.

– Miło mi, syn dużo opowiadał mi o pani.

– Pani wie, co się stało?

– Nic nie wiem oprócz tego, że Emil nie wrócił do domu, a w naszym mieszkaniu była rewizja.

– Otóż Emil i Szymon zostali aresztowani w lokalu przy ulicy Kijowskiej.

– Wiedziałam, ja przeczuwałam, że to tak się skończy…

– Niech pani nie płacze, proszę do mnie przyjść. Porozmawiamy.

Na drugi dzień Pochwalska zadzwoniła do matki Emila z informacją, że Szymek właśnie wrócił do domu. Ożyła nadzieja. Szymon opowiedział o ucieczce Emila na balkon, o tym, że ich poturbowali, a w areszcie trzymali ich oddzielnie.

– Przepraszam, ale muszę zadać to pytanie jako matka.

– Proszę pytać.

– Dlaczego ty jesteś na wolności, a mojego syna trzymają Bóg wie gdzie?

– Według mnie tutaj chodzi o pomnik, ich w ogóle nie interesowała nasza drukarnia. Być może ktoś sypnął Emila, bo ten na przykład sam się przed kimś wygadał  i tamci mają pewność, że brał udział w tej akcji.

Szymon zamilkł, patrzył na Krystynę i zastanawiał się, czy jej to powiedzieć. Kobieta zauważyła jego wahanie.

– Coś jeszcze?

– Tak, proszę pani.

– Będą go bić?

Szymon pokiwał głową, a następnie dodał:

– Chyba że od razu zezna, kto był z nim wtedy na placu Dzierżyńskiego.

– Mój syn nigdy nie zadenuncjuje kolegów dobrowolnie.

– Więc pani sama sobie odpowiedziała na swoje pytanie.

– Masz papierosa?

Szymon poczęstował matkę Emila, sam również zapalił.

– Niech pani będzie dobrej myśli.

– Modlę się. Codziennie modlę się za niego, choć nawet nie wiem, gdzie jest, czy w ogóle…

– Proszę tak nie mówić, wszystko będzie dobrze.

O Emilu wciąż nikt nic nie wiedział, zarówno w izbie dziecka, jak i w Pałacu Mostowskich. Z jednego miejsca odsyłali Krystynę w drugie.

Dopiero piątego marca wróciła nadzieja. Było wczesne popołudnie, gdy ciszę mieszkania przeszył dzwonek do drzwi.

– Dzień dobry, moje nazwisko Rojek, Artur Rojek. Ja i kolega jesteśmy aplikantami w sądzie dla nieletnich. Przyjechaliśmy do państwa w sprawie Emila.

– Dzięki Bogu.

Krystyna zaprosiła mężczyzn do środka.

– Proszę, niech panowie wejdą dalej, nie stójmy tak w przedpokoju.

– Nie mamy czasu, zresztą państwo również. Emil za godzinę stanie przed sądem i będzie przesłuchany. Syn jest nieletni, dlatego państwa obecność jest konieczna w tych okolicznościach.

Po tylu dniach w końcu spotkali się na sądowym korytarzu, matka i syn. Emilowi udało się podbiec do mamy, która mocno przytuliła go do siebie. Czuła, jak niewidzialna siła ściska jej gardło. Musiała się powstrzymywać, żeby nie zapłakać. Zdawała sobie sprawę z tego, że to może spowodować rozklejenie się Emila, a tego nie chciała.

– Mamo, nie denerwuj się i bądź dobra dla tego pana po prawej, ponieważ on był dla mnie dobry. Wiesz, mamo, chyba go nawróciłem na wiarę w Boga.

Emil mówił o jednym z esbeków, którzy eskortowali go na przesłuchanie. Porucznik uśmiechnął się do Krystyny, jakby usłyszał szept młodego aresztanta.

– Jesteś, synku mój, kocham cię, modlę się w twojej intencji.

– Dziękuję, mamo. Muszę ci coś ważnego powiedzieć. Mamo, tam w lokalu na ulicy Kijowskiej, gdzie nas zatrzymali, zostawiłem notes, nie mówili o nim w śledztwie, więc chyba dalej leży za tapczanem, pojedź tam. Może go nie znaleźli...

Przesłuchanie Emila prowadziły dwie sędziny i dwóch oficerów Służby Bezpieczeństwa.

– Czyli przyznajesz się do tego, że wspólnie z innymi osobami, w porozumieniu
z nimi, chciałeś zniszczyć pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, oblewając go farbą, a następnie podpalając go?

– Tak, zrobiłem to z premedytacją.

– Rozumiem – sędzina znów spojrzała do akt śledztwa, a po kilku sekundach znów zadała pytanie: – Proszę dokładnie zastanowić się nad odpowiedzą na moje następne pytanie. Czy był to czyn chuligański, czy ideowy?

Emil bez zastanowienia odparł:

– Oczywiście, że jak najbardziej ideowy.

– W jaki sposób przygotowywaliście się więc do akcji? Przecież nie był to spontaniczny wyczyn.

– Nasze spotkania zawsze odbywały się na ulicy, najczęściej na Starym Mieście.

Tym razem pytanie zadał oficer SB, który również brał udział w przesłuchaniu:

– Podczas wcześniejszego przesłuchania zeznałeś, że „mózgiem” waszej operacji był Tomasz Sokolewicz – esbek położył przed Emilem protokół przesłuchania. – Podtrzymujesz to?

– Tak.

– Nie słyszałem.

– Tak, podtrzymuję to zeznanie – Emil podniósł nieco głos.

– Chodzicie do tej samej szkoły?

– Jak kilkuset innych uczniów.

– Pani sędzino, nie mam więcej pytań do aresztowanego.

Sędzina jeszcze raz spojrzała w akta.

– Panie poruczniku, widzę, że Barchański miał początkowo stanąć przed trybunałem wojskowym, zaplanowano rozprawę w trybie doraźnym już czwartego marca.

– Tak, pani sędzio.

– Dlaczego do tego nie doszło? – sędzina zdjęła okulary i położyła je przed sobą
na aktach. 

– Mogę odpowiedzieć na to pytanie, ale poza protokołem.

– Niestety, na tej sali wszystko jest protokołowane, a ja nalegam, by odpowiedział pan na moje pytanie.

– Sędzia wojskowy, który zapoznał się z aktami – oficer wskazał palcem na papiery leżące przed sędziną – stwierdził, że oskarżony jest nieletni i jako taki może odpowiadać przed sądem cywilnym.

– Słuszne rozumowanie.

Sędzina zamknęła teczkę z aktami. Najpierw spojrzała na Krystynę, a potem
na Emila.

– A dlaczego ty to wszystko, synu, robisz?

– Ponieważ taki socjalizm, jaki proponuje ten rząd i ta partia, jest nie do przyjęcia.

– Rozumiem, mamy więc pierwszą sprawę polityczną nieletniego. Na dzisiaj koniec, termin rozprawy wyznaczam na siedemnastego marca.

Matka z synem pożegnali się wtedy wzrokiem. Emila zawieźli tamtego dnia do poprawczaka na Okęciu.

Notes leżał tam, gdzie zdążył go schować Emil, pod tapczanem, zaś na tapczanie była jego torba ze szkolnymi książkami. Nikogo nie zainteresowała jej zawartość.

W końcu doszło do konfrontacji Tomka i Emila. Krystyna była załamana tym, że syn oskarżył niewinnego człowieka. Emil próbował jej to wytłumaczyć, gdy znów mieli na korytarzu kilka minut dla siebie.

– Muszę to wytrzymać. Jeszcze trochę, mamo. Nie mogłem się odkryć. Gdybym się teraz załamał i wycofał swoje zeznania, nie wytoczyliby Tomkowi sprawy. Szukaliby jakiegoś innego fałszywego świadka. A przecież tylko ja mogę powiedzieć na jego rozprawie, że jest niewinny…

– Synku, wierzę, że wiesz, co robisz.

– Wiem mamo i ufam w Bożą łaskę.

– Emilku, czy tylko mnie powiedziałeś, czy jeszcze komuś o tym wszystkim?

– O czym?

– O pomniku.

– Andrzejowi.

– Temu samemu?

– Tak, temu, który zwerbował mnie do druku.

Dwa lata w zawieszeniu oraz opieka kuratora do czasu osiągnięcia pełnoletności, brzmiał wyrok.

– Według Sądu był to czyn nieprzemyślany, będący jednak czynem politycznym nieletniego, który w ten sposób chciał zamanifestować swój krytyczny stosunek wobec stanu wojennego, ponieważ marzy mu się, cytuję: „sprawiedliwa Polska” – mówiła sędzina.

Wolność nie przyszła tego samego dnia. Zamiast do domu, jeszcze raz trafił do znienawidzonego Pałacu Mostowskich.

– Na sprawie Sokolewicza masz zeznawać tak, jak się umawialiśmy. Rozumiesz?

– Tak.

– Ja wiem, że masz, gnojku, swój rozum i chcesz żyć, a jeszcze bardziej chcesz, żeby po ziemi chodzili twoja matka i ojciec.

„Boże, wybacz, jak ja ich nienawidzę!”.

– Jak mnie nie posłuchasz, to wiesz…

– Wiem.

– Możemy ci wlać ćwiartkę, a później wpadniesz pod tramwaj albo samochód, żadna sztuka po pijanemu. W ostateczności możesz też skończyć w rzece…

– Nienawidzę wody.

– No i bardzo dobrze, utopić się jest bardzo łatwo.

Pewnego majowego poranka, kiedy władza zniosła na jeden dzień godzinę policyjną, matka z synem oraz Krystyną Pochwalską spacerowali po mieście, napawając się wolnością. Gdy robotnicy wychodzili do pracy na pierwszą zmianę, oni wrócili do domu. Pijąc ciepłą kawę, rozmawiali.

– Martwi mnie to fałszywe oskarżenie Tomka, jakoś nie może mi to wyjść z głowy, przecież to jest kłamstwo, synu.

– Nic się nie bój, mamo. Tomkowi nic się nie stanie.

– Ale Tomek siedzi, a ty nie, Szymon też jest na wolności.

– Mamo, irytuje mnie, że myślisz za mnie. Ja już dawno, już wtedy, kiedy mnie bili, wiedziałem, co dalej zrobię. Nie zmieniłem zdania i nie zmienię. Nie mam wpływu na to, że Tomek teraz siedzi. Muszę czekać do jego rozprawy. Zapewniam cię: on wyjdzie z więzienia. Nawet gdybym miał za to zapłacić życiem...

Emil odwołał swoje zeznania na rozprawie Tomka. Powiedział, że wymuszono je na nim biciem.

– Do bardzo metodycznych sposobów bicia należy pałowanie po piętach – relacjonował. – Wkładali mi palce między drzwi. Straszyli włożeniem jąder w szufladę; borowaniem zęba, ale nie tak, jak stomatolog, lecz tuż przy nerwie przednich zębów; łamaniem rąk jakąś „japońską metodą”, o której nic nie wiem, ale brzmiało to groźnie. Być może był to blef, nie mam pojęcia. Bili mnie też pałką po dłoniach i kolanach, ponadto straszyli zgaszeniem papierosa na powiece. Proszę mi wierzyć, trudno mi to wszystko mówić, bo wiem, że to nieprawdopodobne, i boję się, że gdybym zaczął wyliczać kolejne ich metody, to, czym straszyli, lub to, co wobec mnie zastosowali… wtedy po prostu by mi nie uwierzono, bo ja sam też bym nie uwierzył. Jeszcze raz powtórzę: moje bezpodstawne oskarżenie Tomka Sokolewicza było tylko po to, by go „posadzić”.

– O czym świadek mówi? Czy świadek zdaje sobie sprawę z tego, że za fałszywe zeznania grozi pięć lat pozbawienia wolności?! – prokurator wstała z ławy i krzyknęła w stronę Emila.

– Pani prokurator, proszę nie przerywać świadkowi.

– Przepraszam, Wysoki Sądzie, ale…

– Świadek już zdaje sobie z tego sprawę. Proszę odpowiedzieć mi na pytanie w związku z postawionym na tej sali oskarżeniem w stosunku do funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa – sędzia tym razem zwrócił się do Emila. – Czy to Jan Pol i Jerzy Czemielipski siłą wymusili na świadku fałszywe zeznania?

– Nie, ci panowie mnie nie bili – zaprzeczył Emil. – Ci panowie byli uprzejmi, zaprzyjaźniali się ze mną. Oni już tylko zapisywali efekt pracy tamtych panów, tych od bicia.

– Proszę to dokładnie zaprotokołować. W związku z tym niech świadek wymieni z imienia i nazwiska funkcjonariuszy, którzy stosowali wobec niego przemoc fizyczną.

– Wysoki Sądzie. Ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się, ale jestem gotów
w każdej chwili ich rozpoznać. Tego było już za dużo jak na nerwy pani prokurator.

– Jak świadek śmie mówić takie rzeczy i czy wie, co mu za to grozi?!

Sędzia znów musiał ją uciszyć.

W życiu nic nie jest przypadkiem. Nie było nim również pojawienie się w pobliżu Emila człowieka o imieniu Hubert, starszego o pięć lat studenta handlu zagranicznego. Znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń i zaufanie. Hubert zupełnie przypadkowo zamieszkał w tym samym domu co Barchańscy, a że oprócz żony i syna miał też psa, chłopiec i mężczyzna razem chodzili na spacery ze swoimi czworonogami. Te spacery przy domu zupełnie przypadkowo stały się wypadami nad Wisłę, gdzie w spokoju można było porozmawiać i uczyć się.

W czwartek trzeciego czerwca Szymon ostatni raz widział Emila. Spotkali się na ulicy.

– Szymek, słuchaj, bierz psiaka i razem pojedziemy nad Wisłę po słońce, będzie przyjemnie. Hubert to morowy facet, świetnie się z nim rozmawia, zobaczysz.

– Przepraszam, ale akurat dzisiaj nie mam czasu, a zresztą jest taki upał, że mózg mi się już gotuje i akurat słońca to mam dość.

Tamtego dnia Emil nie wrócił do domu… nie wrócił już nigdy.

 

Major Jóźwiak nienawidził w swojej pracy jednego: stukania na maszynie. Jego chłopskie dłonie bardziej pasowały do kosy niż maszyny Paillarda. Dlatego wszystkie swoje notatki służbowe dyktował sekretarce, a ta z szybkością pistoletu maszynowego wystukiwała kolejne linijki tekstu.

– U góry, tak jak zawsze, mój stopień i funkcja oraz data.

– Kierownik Komisariatu Rzecznego KSMO.

– Tak jest. Poniżej notka informacyjna.

Sekretarka przesunęła wałek maszyny na nowy akapit.

– Niech pani pisze. W dniu piątego czerwca 1982 roku funkcjonariusz ORMO patrolujący Wisłę w rejonie pięćsetnego kilometra zauważył zwłoki mężczyzny. Zwłoki były ubrane w krótkie spodnie, na nogach miał sandały. Jak ustalono, były to zwłoki Emila Piotra Barchańskiego, zamieszkałego… Niech pani spisze zameldowanie z dokumentów.

Sekretarka sięgnęła po legitymację szkolną, z której spisała adres, po czym major dalej dyktował.

– Wymieniony wraz z Hubertem…, pani sprawdzi jego nazwisko, bo mi wyleciało z pamięci.

– Wpisać, że jest studentem SGPiS?

– Tak, tak, studentem SGPiS, sąsiadem denata, udali się nad Wisłę, gdzie bawili się ze swymi psami. W pewnym momencie Emil Piotr Barchański oświadczył, że spróbuje przejść Wisłę wzdłuż łach piasku.

– Czego, panie majorze?

– Łach, to takie wysepki. Hubert Jakiśtam.

– Rozumiem, że mam wpisać jego nazwisko?

– Dobrze pani rozumie, odwodzi go od tego zamiaru, lecz Emil bierze długi kij i idzie. Po powrocie do domu okazało się, że Emila nie ma. W dniu piątego czerwca znaleziono jego zwłoki. Emil Barchański był uczniem pierwszej klasy Liceum Ogólnokształcącego numer jedenaście, otworzyć nawias – Rej – zamknąć nawias, przy ulicy Królewskiej. Niech pani poczeka, muszę teraz spojrzeć w notatki.

– Mogę zapalić, panie majorze?

– Tak, niech pani pali, tu jest popielniczka. O, mam już, proszę pisać. W szkole należał do nielegalnej organizacji młodzieżowej. Razem z kolegami. T. Sokolewiczem i M. Marciniakiem brał udział w akcji oblania farbą pomnika F. Dzierżyńskiego, a także nielegalnego druku publikacji Michnika Będę krzyczał. Matka wymienionego jest redaktorem w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, ulica Koszykowa 6. Z ojcem Emila rozwiedziona, obecnie zamężna za obywatela… spiszcie jego dane – major chwilę poczekał, aż sekretarka odnajdzie nazwisko ojczyma. – …obywatela artystę malarza. Badania zwłok nie wykazały żadnych obrażeń, a także nie ujawniono alkoholu we krwi. Należy uznać, że Emil Barchański, usiłując znaleźć przejście przez Wisłę, trafił na głębię i utonął. Teraz będzie nowy akapit. Ze względu na żądanie matki sprawę prowadziła Prokuratura Rejonowa za numer 1 DS. 2917 łamane przez 82. Dla informacji podaję, że grupa uczniów szkoły, do której uczęszczał Barchański, sugerowała, że utopiła go Milicja Obywatelska…

– Bezczelne – sekretarka udała albo faktycznie wzburzyła się, dając temu wyraz energicznym ugaszeniem papierosa.

– …Obywatelska. Matka w szeregu pism do prokuratury sugerowała, że…

– „Prokuratury” z dużej litery?

– No przecież, że nie z małej. Ja mam was uczyć ortografii, do szkół pani nie chodziła?

Sekretarka zaczerwieniła się, a długa grzywka lekko opadła jej na czoło.

– …sugerowała, że w sprawę zamieszany jest sąsiad, jak mu tam?

Sekretarka, nie odzywając się, wpisała jego imię i nazwisko.

– Sprawę umorzono z braku dowodów zaistnienia przestępstwa. No, niech teraz to pani sprawdzi jeszcze raz, czy wszystko się zgadza, i dać mi do podpisu, ale tak migiem, w ciągu piętnastu minut.

– Tak jest, panie majorze.

 

Emil Piotr Barchański, ur. 6 VI 1965, zm. 3 VI 1982 w Warszawie. 1980–1982 uczeń LO im. Mikołaja Reja w Warszawie.

W 1981 redaktor szkolnej gazetki satyryczno-politycznej „Kabel” i kabaretu szkolnego „Wywrotowiec”. 1981–1982 współpracownik RMP, drukarz, kolporter podziemnej prasy i ulotek, 10 II 1982 uczestnik akcji oblania farbą i podpalenia pomnika Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie. 3 III 1982 aresztowany podczas drukowania ulotek i przetrzymywany w Zakładzie Poprawczym dla Nieletnich na Okęciu w Warsza­wie, bity w czasie przesłuchań; 5 III 1982 przesłuchany przed Sądem dla Nieletnich, 17 III 1982 skazany przez ten sąd na 2 lata więzienia w zawieszeniu i opiekę kuratora sądowego do czasu osiągnięcia pełnoletności, 18 III 1982 zwolniony z aresztu; w III 1982 spisał relację z okoliczności aresztowania, przesłuchań i stosowanych wobec niego środków przemocy. 3, 9 i 13 V 1982 uczestnik manifestacji patriotycznych w Warsza­wie. 17 V 1982 świadek w sprawie działaczy RMP – odwołał swoje wcześniejsze zeznania jako wymuszone biciem i straszeniem przez funkcjonariuszy, których miał wskazać na rozprawie 17 VI 1982. 3 VI 1982 zaginął; 5 VI 1983 z Wisły wyłowiono jego ciało.

Odznaczony pośmiertnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2007).

Anna Grażyna Kister

Do pobrania:  
Emiliszek (pdf, ok. 100 KB) Emiliszek (doc około 110 KB)

Pierwsza znana mi książka o działaczach opozycyjnych, nie atrapach.

 

Poznajemy w niej ludzi, którzy w najtrudniejszych momentach historycznych zdobyli się na bohaterstwo: podpalających specjalną mieszanką farby i benzyny,  z bronią w ręku pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, patrona bezpieki na placu Dzierżyńskiego (dzisiaj Bankowy) położonym przed wejściem do Pałacu Mostowskich i na skrzyżowaniu szlaków północ-południe i wschód-zachód w centrum Warszawy w lutym 1982 czy przecinających paski klinowe kilkudziesięciu autobusów w krakowskiej zajezdni autobusowej w 1986 roku.

 

Możecie Państwo wyobrazić sobie reakcję aparatu władzy na palącego się blisko 10 metrowym płomieniem Feliksa Dzierżyńskiego na placu będącym miejscem koncentracji plutonu ZOMO, czy na wiadomość, że zgodnie z zaleceniem podziemnej „Solidarności” autobusy nie wyjadą na krakowskie ulicę.

 

To tylko dwa z dziewięciu opowiadań.

Tekst ten nie był ze mną konsultowany i stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni Autora.

VViktoria nie jest książką dla każdego. W swojej wymowie jest prawdziwa - zapach strachu miesza się z szelestem banknotów, sen o wolności z marzeniem Judasza o własnym poletku u obcego oligarchy. :)

 

Artur Nieszczerzewicz, Marek Marciniak i Jacek Zaba - dzielni ludzie...

 

Tomasz Sokolewicz

 
 
O Autorze:
Sebastian Reńca, historyk i dziennikarz, zaczynał w „Polsce Dzienniku Zachodnim”, pisywał do „Tygodnika Solidarność”, „Najwyższego Czasu!” i „Opcji na Prawo”. Współpracował z polskim miesięcznikiem na Litwie „Soleczniki”. Jako prozaik debiutował w 2009 r. powieścią „Ślady” (Wydawnictwo Prozami). Opublikował również „Z cienia. Powieść o żołnierzach wyklętych” (Wydawnictwo Fronda).
 

W toku prac nad Encyklopedią, powstał nowy cykl wydawniczy zatytułowany „Biblioteka Encyklopedii Solidarności”. Promującą go książką jest zbiór opowiadań Sebastiana Reńcy, pt „VViktoria”. Przedstawia w nich losy bohaterów, uwikłanych w historię „Solidarności” oraz ich działań na rzecz wolności. Wiele postaci opisanych w „Wiktorii”, pozostających często na marginesie historii, dostało dzięki Reńcy szansę wyraźniejszego zaistnienia w świadomości społecznej.
Są wśród nich m. in. działacze „Armenii” (zakonspirowanej komórki RKW Mazowsze), którzy 22 lipca 1984 roku, powiesili w centrum Warszawy kukłę generała Jaruzelskiego, jest Jacek Żaba, za próbę zorganizowania strajku osadzony w jednej celi z kryminalistami, co doprowadziło go do samobójstwa czy Emil Barchański, najmłodsza ofiara stanu wojennego. W jedenastu opowiadaniach autor umiejętnie połączył autentyczne wydarzenia z fikcją literacką, dzięki czemu powstała wyjątkowa książka.

 

 

 

 

 

Książka jest wydana na pieknym kredowym papierze. Do nabycia w kazdej dobrej ksiegarni lub w wydawnictwie:

POKOLENIE, 40-059 Katowice, pl. Drzymały 9/4, tel.
32-2090002, 32-2090003
NIP: 634-22-35-100
Bank Śląski S.A. Oddział VII Katowice, nr konta: 37 1050 1214 1000 0022 7231 8144

Cena 25 PLN

 

 
                                        

                   

Kontakt               Forum Dyskusyjne             Powrót